- Daj mu chociaż kawałek żarcia lub łyk wody, a będziesz następny.
Ledwo wyszli, di Ardo stęknął głośno i odczołgał się raptem o jedno podciągnięcie nim padł ponownie. Tivalto schował mysz w kieszeni spodni i niemal służalczo podpełzł do współwięźnia. Wykonał serię gestów, jakby chciał i jednocześnie nie chciał go dotknąć.
- Oh mówiłem, mówiłem... Trzeba było współpracować... Schować tę zdradziecką dumę no i... - lamentował cicho.
Cahir otworzył oko, zerknął na panikarza, po czym mruknął niewyraźnie.
- Duma, to jedyna rzecz, której nie mogą mi zabrać.
Tivalto spuścił z tonu. Siadł na piętach, westchnął cicho. Trudno powiedzieć czy po tylu latach niewoli jeszcze rozumiał czym tak naprawdę jest duma. Wydobył z ukrycia mysz i z boleścią na twarzy pogłaskał ją po pyszczku. Naraz wyciągnął zwierzaka w stronę Cahira.
- Nawet nie zauważą, jeśli zniknie.
Patrzył na współwięźnia z mieszanką niedowierzania i krztyną podziwu.
* * *
Nie przysłano nikogo, by Cahira opatrzył. Nie dano też żadnych bandaży, czegokolwiek, czym można było zabezpieczyć rany. Kurtkę, którą kat podczas biczowania zamienił w zbitek strzępów, Tivalto porwał na kawałki i na słowo-honoru osłonił obrażenia cięte. Na poparzenia nie starczyło. Cahir poczuł iskierkę szacunku do "medyka", który zadziwiająco dobrze radził sobie z pseudo-supełkami przy pomocy kolan, zębów i jednej ręki.
Dopiero teraz zaczęli się dogadywać. Cahir otwarcie zapytał Tivalta, dlaczego nie próbuje się wyrwać z tego koszmaru, a ten odpowiedział, że do lochu trafił jeszcze jako podlotek co ledwo od ziemi odrósł, z kolei jego talent magiczny nigdy nie był dość dobry, by czarować porządnie niezależnie od tego, czy miał prawą rękę czy nie. Dodał również, że po dwudziestu latach można przywyknąć do obecnego stanu rzeczy, że "po tamtej stronie muru" nie czeka go nic poza nagonką ze strony innych magów. Że tutaj jest bezpieczny. Może właśnie przez czas spędzony w niewoli i wcześniejszy brak towarzystwa, ciekawość Tivalta była niemal nienaturalna. Dopytywał się o to, jak wygląda zwyczajny dzień "po tamtej stronie muru", jak smakuje tamtejsze jedzenie, czy Cahir dobrze panuje nad magią, czy ma jakichkolwiek przyjaciół. Dla di Ardo wszystkie poruszone kwestie były przyziemne, dla Tivalta - cudem. Okaleczony polimorf był w szoku, gdy usłyszał, że Cahir przez ponad dziewięćdziesiąt lat chadzał wolno i wciąż wyglądał tak młodo.
- Ale przecież... Ponoć im zmiennokształtny ma więcej form, tym dłużej zachowuje młody wygląd. Ile form możesz przyjąć? Piętnaście? Dwadzieścia? Więcej? Jeszcze dziewięćdziesiąt lat! Magowie uczą, że zmiennokształtnego, który ma trzydzieści lat i więcej bądź może przybrać ponad dwanaście kształtów, należy od razu zabić. Ty spełniasz oba warunki. Dlaczego nie zaszlachtowali Cię na miejscu?
- Tak długo, aż mam coś, czego chce Roderic... Powiedzmy, że jestem "nie do zabicia". - Uśmiechnął się gorzko, w duchu nie dając wiary w ani jedno swoje słowo.
Tivalto z trudem przekonał Cahira, by w obecności strażników zachowywał się potulniej. Twierdził, że to bardziej opłacalne. Pokora była oczywiście udawana. Komentarze żołdaków, jakoby "poprzypalany skurwysyn, co się zadziwiająco szybko regeneruje, w końcu nauczył się gdzie jego miejsce" wystarczyły, by Cahira ściskało w dołku, a warga drżała w zapędach do kłapania zębami.
* * *
Parę dni później coś się zmieniło. Nie widział Tivalta od kilku dni po tym, jak go zabrali na Upuszczenie krwi. Może wracał wtedy, kiedy JEGO nie było? Nie, niemożliwe. Wpadali by na siebie, tak jak to miało miejsce od nie wiadomo ilu tygodni. Nie mieli powodów by torturować tego polimorfa, bo tylko głupiec zabiłby kurę, która znosi złote jajka. Upuszczenie dzień w dzień? Nawet zmiennokształtnemu by to nie służyło. Cahir tylko raz był na Upuszczeniu - strażnicy przywiązali go do krzesła i poderżnęli mu nadgarstki, krew spuszczali do podstawionych srebrnych miseczek.
Siadł pod ścianą i spojrzał w kąt, gdzie zwykle siedział Tivalto. Ścisnął mocniej kawałek "wyżebranej" bułki. Musiał się jakoś dowiedzieć co zaszło, bo dziwnie cniło mu się bez tego pozbawionego charakteru sąsiada.
* * *
Strażnik był nowy, młody i troszkę denerwował się nowym przydziałem. Ci z większym stażem wytłumaczyli mu jak działa maszyna oraz poinstruowali, że w zasadzie może rozbić co chce, o ile będzie wyciągał więźnia z wody na czas, którego upływ wyznacza specjalna, mała klepsydra. Tak więc wcisnęli mu do ręki odmierzacz czasu, taboret i tani erotyk i oddelegowali do machiny podtapiającej. Więzień już czekał podpięty i gotowy do wysłania do basenu. Stał tam jeszcze jeden strażnik, który na widok młodszego huknął polimorfa pięścią w brzuch, aż powietrze z niego zeszło.
- To jego dziewicza warta. Masz być grzeczny, inaczej sam ci pranko zrobię, rozumiemy się?
- Pierdol się.
- Tego możesz, młody, przytrzymać troszkę dłużej, bo charakterek wcale mu się nie wybiela. Uważaj, lubi gryźć.
Przez pierwsze parę sesji strażnik bardzo pilnował właściwego czasu wynurzenia więźnia, lecz w miarę zaczytywania się w lekturze czas ten się wydłużał. Z wypiekami na twarzy i czerwony po uszy śledził kolejne namiętne ekscesy bohaterów czytanego fragmentu, gdy nagle uświadomił sobie, że czegoś zapomniał. Gorączkowo zerknął na przesypaną klepsydrę, później na bezbarwnie zwisające w kajdanach nadgarstki. Mamrocząc przekleństwa pod adresem kolegów po fachu, rzucił się do koła sterowego. Więzień wyglądał jak kukła. Szybko przyciągnął go bliżej platformy, rozkuł i ułożył na ziemi. Jeżeli go utopił przez durny erotyk, utopią i jego! Ściągnął hełm, przyłożył ucho do klatki piersiowej polimorfa, by sprawdzić, czy serce mu jeszcze bije, czy jest co ratować. Wtem lodowata dłoń złapała go za twarz, a druga za ramię. Nim zdążył zareagować wilcze zębiska zanurzyły się w jego szyi. "Lubi gryźć" - pomyślał. Czuł jak coś trzeszczy pod ich naporem, jak coś rwie się, pęka. Krew lała się do gardła strażnika, do gardła Cahira, który niemal się nią krztusił, tryskała na boki. Ale nie puścił, dopóki oprawca nie sflaczał. Dla pewności jeszcze raz ścisnął mu krtań nim go puścił. Wytarł twarz z krwi, splunął parę razy i podniósł się. Był wolny! Zabrał trupowi pęk kluczy, po czym zrzucił do basenu. Zamknął drzwi do sali i pobiegł w górę po schodach. Zza winkla rozejrzał się na boki, przez chwilę nie był pewny, czy przeć do wyjścia czy szukać Tivalta. W sumie sala Upuszczeń nie była tak daleko... Znacznie pochylony ruszył w prawo ostrożnym truchtem. Dwa skrzyżowania minął bez przeszkód. Raptownie stanął w połowie następnego korytarza, kiedy usłyszał zbliżające się kroki i echo rozmowy. Rozejrzał się gorączkowo za jakimkolwiek schronieniem. Wcisnął się w szparę między ścianą a kamienną kolumienkę, na której szczycie płonął ogień. Zakrył się skrzydłem licząc, że zleje się z półcieniem. Światło powinno mu pomóc, nieprawdziwie pogłębiając mrok w niszy. Dwóch strażników nie zwróciło na niego uwagi, poszli dalej. Cahir odczekał aż wszelkie odgłosy ucichną i dopiero wtedy ruszył dalej. Uszedł może sto metrów nim dotarł do następnego skrzyżowania. Widział drzwi sali Upuszczeń, ale na widok strażnika wychodzącego z innej odnogi szybko schował się. Zbliżał się. Cahir przylgnął do ściany i czekał, aż zbrojny będzie dostatecznie blisko. Ramieniem ogarnął mu szyję i wciągnął za róg. Próbował go udusić, ale brakowało mu siły. Czując, że ofiara mu się wyślizguje, szarpnął gwałtownie ciałem w bok, a głośne chrupnięcie obwieściło skręcenie karku. Ułożył wartownika najciszej jak się dało. Nie było to dobre rozwiązanie, ktoś może go odkryć, jednak żadnej dostatecznie dużej kryjówki nigdzie nie było widać. Dopadł do drzwi i gorączkowo próbował dopasować klucz do zamka. Znalazłszy się w środku, przeszedł między rzędami regałów wypełnionych słojami, w których różnoraka zawartość biologiczna pływała w formalinie, i podszedł do ustawionego po środku krzesła. Przesunął palcami po poręczy. Była sucha, więc nie przeprowadzano Upuszczenia od jakiegoś czasu. Powiódł wzrokiem po konserwowym labiryncie w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów Tivalta. Drzwi, za regałem w sekcji narządów wewnętrznych. Wpadł do pomieszczenia i przeszedł go dreszcz. W centrum stała jakaś machina, którą stworzyć mógł tylko chory inżynier. Wyglądała jak wielka prasa, pod którą zamontowano sito oraz obszerne koryto. Pierwszy walec najeżony był długimi, gęsto osadzonymi kolcami z żelaza, a drugi przypominał wielki wałek do ciasta. Lecz lokalizacja urządzenia, krwawe rozbryzgi wokół oraz mięsne strzępki zwisające z rozdrabniarki i oczek sita sugerowały, iż materiał do przemielenia jest zdecydowanie bardziej ludzki niż powinien. I ten smród rozkładu... Cahir zakrył usta i nos. Również jemu zebrało się na wymioty, mimo że sam nie jedną istotę rozerwał na strzępy. Obrócił głowę i... osłupiał. Nad balią, podwieszony za nogi jak cielęca tusza, zwisał człowiek. Ponacinany precyzyjnie, oskórowany, bez oczu. Bez prawej ręki. Pod Cahirem ugięły się, bowiem nawet on nie potrafił pojąć tego stopnia okrucieństwa.
- ...Tivalto, dlaczego? - Pochylił się i łupnął pięścią w posadzkę. - To... nie powinno się zdarzyć, nie Tobie!
Ślepa furia wzbierała w nim jak nigdy, dusiła go, paraliżowała i rwała do działania jednocześnie. Sapał głośno, warczał, kulił się, niczym gotowy do przebudzenia potwór. A jednak cichutki plusk przerwał gniewny impas. Cahir podniósł głowę i zmarszczył brwi.
- Nigdy więcej.
Jednym szarpnięciem wywrócił balię, wylewając jej krwawą zawartość, po czym ostrożnie opuścił do niej zwłoki Tivalta. Wyrwał haki z jego kostek i ułożył go w środku tak, by żadna część ciała nie wystawała poza drewniany rant. Pobiegł do pomieszczenia z krzesłem i zabrał tyle słoi z formaliną, ile tylko zdołał unieść. Wylał ich zawartość na ciało, później rozbijał kolejne gdzie tylko się dało. Dzieło zniszczenia kontynuował w poprzedniej sali, gdzie z warkotem przewracał regały. Drewno, szkło, organiczne szczątki i formalina zakryły każdy centymetr posadzki. Polimorf stanął w progu, spojrzał na swoje ręce wciąż "przyozdobione" kajdanami z antymagicznych taśm. Chemikalia są łatwopalne, ale on nie potrzebował czarów by podpalić pomieszczenie. Wystarczyło dotknąć prawą dłonią formaliny, by ogień rozprzestrzenił się po pokoju.
- Ty tam! Łapać go!
Cahir spojrzał przez ramię. Na widok trzech strażników zerwał się do biegu. Nie miał dość sił, by umknąć im tylko dzięki szybkości, poza tym byłoby to samobójstwo, jeżeli ścigający są magami. A byli. Mimo że miotał się po korytarzu, skręcał raptownie, kluczył bez jakiegokolwiek schematu, nadali byli tuż za nim. Co chwila przeskakiwał kamienny fragment, który za sprawą magii wysuwał się ze ściany, by podciąć mu nogi. Nieustannie przechylał się na boki, gdy koło ucha przelatywał świdrujący, powietrzny pocisk lub ognisty dysk. Byle dalej, byle w górę. Kamienny fuleren łupnął go w łopatkę, kiedy wspinał się po schodach. Zachwiał się, na czworaka dotarł na szczyt i pobiegł dalej. Jeden ze strażników ramieniem zagrodził drogę pozostałym. Mag ognia był wściekły.
- Pojebało? Był prawie nasz!
- Tam czeka go tylko śmierć. - Odparł ten, który miotał powietrzne pociski.
- Vokkun. - Szepnął ostatni.
* * *
Dopiero kiedy biegł po niebieskim dywanie w korytarzu pełnym obrazów uświadomił sobie, że nie jest już ścigany. Zgiął się w pół i oparł dłonie na kolanach. Pot skapywał mu z twarzy, a płuca bolały gdy sapał ze zmęczenia. Dawniej taki dystans byłby dla niego niczym... Wyprostował się, wziął pod boki, zastanawiał gdzie jest. Wtem dobiegł go dziwny szelest, później głuche tąpnięcie. Powoli obejrzał się i zamarł. Z dziury pod wysokim sufitem nieustannie wyślizgiwało się ciało potwora. Vokkun, "maskotka" rodu di Ardo, wgapiał się w Cahira. Był to wąż z łbem wielkości wozu, o szafirowych ślepiach oraz białej skórze przetykanej gdzie-niegdzie srebrną łuską. Na części uchodzącej za szyję buzowały niebieskie płomienie. Zamrugał, poruszył fioletowym językiem, którym niemal dotknął Cahira. Vokkun słuchał tylko tego, kto był w stanie go zdominować, lecz polimorf nigdy nie miał okazji wyzwać węża na próbę sił. Monstrum podniosło głowę, rozdziawiło paszczę pełną zębów, nastroszyło ognisty kołnierz i wystrzeliło do przodu. Zrobiło kolejną dziurę w ścianie, bo Cahir padł na ziemię w ostatniej chwili. Otrząsnęło się z pyłu i popędziło w ślad za ofiarą. Utrącało ściany, rozbijało w pył rzeźby, przegryzało się przez kolumny, pożerało napotkaną służbę. Wyrwało nawet całą metalową balustradę, przez którą chwilę wcześniej przeskoczył polimorf. Zatrzymało się tylko dlatego, iż żelastwo zakleszczyło się na jego szczęce i podjęło próby uwolnienia się.
Cahir wpadł do pierwszego napotkanego pokoju i zatrzasnął drzwi. Rozejrzał się dookoła. Wąskie, wysokie okna, szklane drzwi prowadzące na balkon. Ciąg regałów wokół masywnego biurka w zmyślny sposób stwarzał pozór oddzielenia części roboczej od mieszkalnej. Wielkie łoże z baldachimem stało na niedużym podwyższeniu. Wazon z białymi liliami stał tuż obok toaletki. Drzwi do garderoby zaraz obok drzwi prowadzących do łazienki. Znał ten rozkład aż za dobrze. Po raz pierwszy od bardzo dawna poczuł się nie na miejscu w pokoju matki. Nie pamiętał jej zbyt dobrze. Gdy był bardzo mały to ona zaprowadziła go na zabieg wytatuowania znaku, który do dziś nosi na piersi. Podobno była ładna, ale nie kojarzył twarzy. Przeważnie widział jej plecy albo gest nakazujący, by go zabrano.
Na dźwięk kliknięcia klamki rzucił się za biurko, lecz chyba nie dość szybko by nie zostać niezauważonym.
- O? Chyba znalazłem szkodnika.
Wszędzie poznałby ten głos. Poważny, lekko mrukliwy, z ironiczną nutką na końcu każdego zdania. Ojciec. Nienawiść poczęła roztapiać zmrożoną strachem krew. Jednak nie wyskoczył, nie rzucił się na Roderica. Zamiast tego przywarł plecami do drzwiczek szafki.
- Wiem, że tu jesteś. Nie sposób ukryć takiego fetoru istnienia.
- Instynkt tacierzyński ci tak podpowiada? Jebany tatuś pieprzonego miesiąca.
Uśmiechnął się z okrutną satysfakcją, gdy usłyszał ciche prychnięcie Roderica.
- Prędzej morza wyschną niż pozwolę się tak tytułować pospolitemu zwierzęciu.
- No to jest nas dwóch. Chyba jednak jesteśmy rodziną...
Wodny twór śmignął w powietrzu i odrąbał fragment biurka.
- Gadaj, gdzie jest dargrima to może wyjdziesz stąd w całości.
- A potem każesz mnie wykończyć jak Tivalta?
Czar odrąbał pół biurka.
- "Tivalta"? Nie obchodzą mnie robaki.
Cahir rzucił się w kierunku łoża, swej następnej kryjówki, nim Roderic roztrzaskał biurko w drzazgi. Moltosavaati zerknął na wazon z liliami i oszczędnie machnął dwoma palcami. Wktórce po narzucie począł pełzać wąż z wody.
- Dwadzieścia lat go torturowałeś i twierdzisz, że cię to nie obchodzi?!
Wodnisty twór owinął się wokół szyi polimorfa i, rozciągnąwszy się do granic możliwości, podniósł go do góry. Macka wygięła się, po czym cisnęła ofiarę w stronę drzwi balkonowych. Szyba ustąpiła, deszcz szklanych odłamków spadł na bielutki marmur. Cahir podniósł się niezdarnie i ze stęknięciem złapał się za bok. Zacisnął zęby, tłumiąc w sobie jęk, gdy wyciągał szklaną zadrę. Podniósł wzrok w tej samej chwili, kiedy Roderic podszedł od niego szybkim krokiem, złapał za gardło i jednym szarpnięciem wychylił przez barierkę. W dole czekały tylko wściekłe wody wodospadu.
- Gdzie jest dargrima?
- Prędzej ZDECHNĘ niż ci powiem!
Cichutki szept - Explozea. Roderic szeroko otworzył oczy i niemal natychmiast się cofnął. Niemal. Tępe puknięcie połączone z nieznacznym rozbłyskiem sprawiło, że Cahir wypadł za barierkę, a Moltosavaati z wrzaskiem chwycił się za rękę. Mikrowybuch urwał mu dłoń oraz pół przedramienia. Chwiejnie podszedł do krawędzi balkonu i spojrzał w dół, na lekko zaróżowioną pianę wodną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz