WIELKIE OTWARCIE - JAK ODKRYTO UŚMIECH FORTUNY

Gdy zwracasz nań swój wzrok, obdrapany szyld skrzypi żałośnie, żaląc się, co za idiota oszpecił go krzywym pismem, głoszącym ni mniej ni więcej:

UŚMIECH FORTUNY

Nadal chcesz wejść? W porządku. W końcu chciałbyś tylko trochę odpocząć przed dalszą podróżą do miasteczka. Przybytek z zewnątrz w sumie tak źle nie wygląda...

Ciepło, przytulnie, acz zdaje Ci się, że coś z tym miejscem jest nie tak. Zbytnio blady typek jakoś dziwnie patrzył się, gdy oporządzał Ci konia, w zupie pływały nieznajomego pochodzenia różowe strączki, sakwa ze srebrniakami nagle stała się zbyt lekka, a jegomość stojący przy ladzie chyba ma ochotę Ci przywalić - tak po prostu.

Uśmiech Fortuny, psia jego mać.

środa, 9 kwietnia 2014

Kartka z Dziennika: Wielkie Otwarcie

"MAMONA, GOBLIN i KIECKA, CZYLI JAK ODKRYTO UŚMIECH FORTUNY"

42 dzień Pory Kwiatów, 1408r. Wspólnej Ery

   - Szczyt bezczelności! Nalegać na spotkanie w taką pogodę!? I jak dama może zachować nieskazitelny wygląd, kiedy woźnica zachowuje się, jakby kartofle wiózł! - Szczebiotała nieustannie arystokratka. Na jej okrągłej, niby odlanej z porcelany twarzy powolutku wykwitał gniewny rumieniec, uparcie przebijający się przez warstwę pudrów wszelakich.
Usta kąsały oczy obserwatora krwistą czerwienią, a pąsy zimna i oburzenia mieszały się z tymi sztucznie nadanymi. Wyglądała równie nienaturalnie oraz kiczowato jak lalki, którymi zazwyczaj bawią się kilkuletnie królewskie, carskie i szlacheckie córuchny. Żywa, gadatliwa, rozpuszczona do granic możliwości lalka... Ale lalka obita w wykwintną suknię z drogiego materiału w kolorze bursztynu, usianą zagranicznymi koronkami i falbankami, a ilość wpiętych w to kamieni szlachetnych przewyższała chyba ogólną zasobność niejednego skarbca - szmaragdy, rubiny, szafiry, ametysty, perłowe guziczki na gorsecie i całe bele złotej nici. Fantazyjna biżuteria za to gościła niemal same diamenty. A wszystko to skrywane nieudolnie pod płaszczem ze skór łasiczek.
   "Skarbiec na nogach..." - pomyślał z westchnieniem siedzący naprzeciw mężczyzna. Przez pierwsze dwie godziny podróży wyglądał przez okno, podziwiając zazieleniającą się monotonię wiejskiego krajobrazu. Było to poniekąd znacznie bardziej zajmujące niż wysłuchiwanie niekończącej się lawiny skarg, morza gróźb bez pokrycia i bezmiaru wszechświata narzekań na swój "straszny los". Był początek Pory Kwiatów, no to wiadomo od zawsze, że pogoda bywa chwiejna. Wyboje siłą rzeczy są, bo powóz jakoś musi przebić się przez błota i wyboje. A tatuś bogaty jest, więc nie ma co gderać na życiową udrękę - to były kolejne cisnące się na język, ale nie wypowiedziane uwagi, jakimi miał ochotę szastać pasażer i bogu ducha winna dwórka, która skuliła się na rąbku siedzenia i pokornie słuchała swojej pani. Dziewczę drobne, urocze i, co najważniejsze, naturalne, chociaż straszliwie nieśmiałe. 
   Mężczyzna ostrożnie odchylił ciężką zasłonkę w oknie karocy i skontrolował najbliższą okolicę. Arystokratka jechała na bal-ceremonię, jaką zawsze urządzano z okazji zaręczyn, dlatego jako eskorta towarzyszyło im sześciu konnych, każdy wyposażony w długą pikę oraz dwa miecze. Choć wynajęcie każdego z nich zapewne kosztowało tyle złota, ile wynosiła waga rycerza, bezpieczeństwo przyszłej baronowej było najważniejsze, szczególnie o tej porze roku, kiedy wszelki margines społeczny jest najbardziej zdesperowany by przeżyć.
   Brzęknęła stal, powietrze przeciął nienaturalny kwik, powóz wyrwał gwałtownie do przodu, a szlachcianka zaczęła podskakiwać na siedzeniu i wykrzykiwać groźby...
   - ...skończyłaś?
  Dziewczyna zamknęła usta i zbita z tropu popatrzyła na mężczyznę siedzącego na przeciwko. Obecna sytuacja nie wywarła na nim żadnego wrażenia czy krzty strachu. Ot, tkwił dalej na swoim miejscu, z głową opartą niedbale na dłoni w wyrazie chronicznego zmęczenia i smukłą klingą wycelowaną w jej dekolt. Nagle uśmiechnął się filuternie z zawadiackim błyskiem w oku.

   - Stój spokojnie! - Syknął wściekle chochlik, kurczowo wczepiony w skórzaną obrożę z pętlami na palce. Pokracznie rozciągnięty na siodle, ledwo zaczepiał stopami o strzemiona. - Teraz ja jestem twoim panem i masz się mnie słuchać!
   Jaszczuropodobny stwór warknął gardłowo w odpowiedzi i jeszcze energiczniej zarzucił ciałem na boki. Łypnął małym oczkiem, jakby chciał się upewnić, czy zrzucił natręta. Ale niebieskoskóry pasożyt dalej tkwił w siodle, niby wrośnięty w ten kawał wyprawianej skóry. Boki zwierzęcia wibrowały od poirytowanego pomruku. Szarpnęło nagle łbem, pragnąc zacisnąć potężne szczęki na cienkim ogonie jeźdźca. Siła targnięcia wyrwała stopy chochlika ze strzemion. Gad popatrzył z triumfem na zwisającego u jego szyi karzełka, jakby mówił "Pff... Też mi pan...", lecz w następnej chwili wystrzelił zza głazu, powiewając rozwrzeszczanym chochlikiem jak bojową chorągwią.

   Rycerz uniósł dziobatą przyłbicę i przyłożył dłoń do oczu, usiłując pokonać zdezorientowanie, jakie w nim wywołał osobliwy i poniekąd zabawny widok: błękitnoskóry stworek obijał się boleśnie o boki i grzbiet szaroburej bestii, jakiej oczy żołnierza jeszcze nigdy nie widziały. Pojąwszy, że ta zbita masa mięśni pędzi prosto na niego, szarpnął energicznie lejcami, chcąc jak najdalej wycofać konia. Zupełnie jakby liczył, że stwór chybi podczas skoku...

  - Czuję się dziwnie... - Jęknął Santorin po raz niezliczony w przeciągu niecałego kwadransa. Wiele osobliwych wyczynów miał na sumieniu, od pijackiego mizdrzenia się do strażnika miejskiego po spanie nago w rowie po przyjęciu, ale jeszcze nigdy nie wciskał się w damską sukienkę po środku jakiegoś zagajnika, tylko po to, by Hefan mógł pousuwać z niej wszelkie ozdoby.
  - Zamknij się, do cholery, i nie ruszaj! - Warknął chochlik, usiłując złapać swoimi szponiastymi palcami szmaragd wielkości oka.
  - Łatwo ci mówić! To nie ty sterczysz w tej drapiącej kiecce! Jeszcze gdybym miał cycki, to by może nie spadała, a tak to spada i drapie i swędzi jeszcze bardziej!
  - Rusz się jeszcze raz, a utnę ci jaja i naprawdę będziesz musiał sobie cycki dorabiać!
  Wymownie połyskujący nóż przekonał wampira, że wyżej niż własną dumę ceni sobie klejnoty. Swoje.
  - Dobra, tylko się pośpiesz. Przez ten gorset nie mogę oddychać.
 Spojrzał w bok, gdzie Gazra ze szczenięcym szczęściem wymalowanym na paskudnym pysku przeganiała właśnie zdobycznego rycerza wzdłuż polanki.  Nie wiedział czemu zwierzak oszczędził akurat tego, ale widok szlachcica uciekającego pokracznie dookoła dziwnie poprawiał nastrój. Być może to przez kawał odgryzionej na tyłku blachy i widok kalesonów. I dopiero wtedy Santorin odkrył, jak bardzo chce mu się siku...

  - ...no i co teraz zrobisz, cwaniaku?
  Wampir rzucił okiem, oceniając swoje szanse i szukając oznak blefu. Zamiast tego dojrzał trzy kpiące uśmieszki. Czuł na sobie pełne napięcia spojrzenia. Sprawa toczyła się o całe trzy tysiące. Zerknął przed siebie. Nie było dobrze, cholera, co teraz miał zrobić...?!
  - Podwajam!
  Rzucił na stos monet i innych wartościowych przedmiotów sześć ametystów oszlifowanych w schludne laseczki. Widownia wstrzymała oddech.
  - Pasuję. - Jęknął pokerzysta i rzucił swoje karty. 
  - Kolejka na pocieszenie! Dla wszystkich! - Wrzasnął ktoś w tłumie.
  Hefan, ignorowany przez towarzystwo z racji nikczemnego wzrostu, zaczął przemykać między ludźmi jak wąż i po kolei acz niepostrzeżenie opróżniając kieszenie wybranych osób. Nie mógł ograbić wszystkich. W końcu gra musi się toczyć dalej. Podobnie jak musi wciąż płynąć rzeka piwa...
  Po trzech godzinach  Santorin potrząsnął głową, próbując zatrzymać w miejscu pływające zarysy figur na kartach. Przechylił się znacznie do przodu, popatrując na ostatniego przeciwnika czerwonymi ślepiami.
  - I czooo, czfffaaaniaczku? Passzzzzzzujeszzz....?
  - Nijjjgdyyy. - Sapnął tamten, nabierając koloru purpury i będąc chyba podobnie podpitym.
  - Żaa daarmo graczz niie beeedeee! Mama mamonaaa cżiii wyszchłaa...
  - Nijje praaawdaaa! - Mężczyzna poderwał się energicznie i zaczął przetrząsać każdy zakątek ubrań. Gdzieś zza pazuchy wyciągnął dość pomięty i sfatygowany papier, po czym cisnął go na stos kosztowności. - Wchodżeee! To aaakt wlasznosiciiii!
  Oczy Hefana błysnęły chciwością. Akt własności był doprawdy wspaniałą zdobyczą, nawet jeżeli sama własność atrakcyjną nie była. Zaczął wiercić się nerwowo, gotów w każdej chwili wskoczyć na stół, porwać dokument i co tylko zdoła złapać i uciec jak najdalej. Wlepił niecierpliwy wzrok w chwiejącego się na krześle Santorina, bledszego niż zwykle i podejrzanie zielonkawego. Przygryzł wargi, dając się ponieść ekscytacji, kiedy karty padały na stół. Potem gorzko się wstydził, że poddał się tak ludzkiemu, głupiemu odruchowi.

  Santorin zeskoczył z siodła, jednocześnie chwytając Hefana za głowę i niemal wbijając go w klepisko traktu. Czasem nie zdawał sobie sprawy ze swojej siły.
  - Czujesz to, paskudo? Tak pachnie mamona! - Krzyknął podniecony, radośnie patrząc na znacznie mniej wesoło wyglądający, piętrowy, zapyziały budynek na skraju lasku i nieopodal głównego traktu. Doprawdy, kpiący uśmiech fortuny...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz