WIELKIE OTWARCIE - JAK ODKRYTO UŚMIECH FORTUNY

Gdy zwracasz nań swój wzrok, obdrapany szyld skrzypi żałośnie, żaląc się, co za idiota oszpecił go krzywym pismem, głoszącym ni mniej ni więcej:

UŚMIECH FORTUNY

Nadal chcesz wejść? W porządku. W końcu chciałbyś tylko trochę odpocząć przed dalszą podróżą do miasteczka. Przybytek z zewnątrz w sumie tak źle nie wygląda...

Ciepło, przytulnie, acz zdaje Ci się, że coś z tym miejscem jest nie tak. Zbytnio blady typek jakoś dziwnie patrzył się, gdy oporządzał Ci konia, w zupie pływały nieznajomego pochodzenia różowe strączki, sakwa ze srebrniakami nagle stała się zbyt lekka, a jegomość stojący przy ladzie chyba ma ochotę Ci przywalić - tak po prostu.

Uśmiech Fortuny, psia jego mać.

czwartek, 11 maja 2017

Część 3. Grzech śmiertelny: Chciwość. Volturno. [1/2]

"Cause they don't even know you
All they see is scars
They don't see the angel
Living in your heart."
~ Sixx: A.M., "Skin"


  Arcymag bez większego zainteresowania powiódł wzrokiem po otaczającym go terenie. Pomimo późnej pory roku, w Cheronie wciąż można było już napotkać mnogość  roślin zeschniętych z powodu susz. Żółtawe resztki zbite w kępy wystawały wśród mizernych zalążków błota, które nie miało szans być gęstsze niż glina. Wieczorna szaruga nie pozwalała określić, jak daleko znajduje się czarna ściana lasu, będąca jeno grubą kreską pod niebem, albo ile wynosi odległość od najbliższej siedziby ludzkiej, mrygającej na horyzoncie złotawym świetlikiem wielkości ziarnka piasku. Roderic odetchnął krótko i prychnął zniesmaczony powietrzem o wyraźnie ziemistej nucie. Oto kraj, z którego niegdyś wygnano światłe umysły oraz utalentowanych ludzi. Kraj ich przodków. Przez wieki nie uczynił kroku w stronę postępu... Jeszcze raz zmusił się do wzięcia głębokiego wdechu. Przymknął oczy w namyśle, doszukując się lekko słodkawego posmaku, jaki ma jedynie eter. Latami wyostrzany zmysł maga pozwalał mu wyodrębnić różnicę aromatów między subtelnością naturalnego eteru oraz tym pochodzącym od innego maga, bo dość dokładnie odzwierciedlał ulubione dyscypliny czarownika. Staked wykonuje tę czynność machinalnie, ponieważ funkcjonuje w nieustannym zagrożeniu ze strony środowiska. Kontynent jest spokojnym miejscem, gdzie silni marnotrawią talent na ochronę słabych. Bezsensowność tej idei przyprawiała Roderica o mdłości.
  - Magia Ognia o potencjale świeczki... Powietrze. Całkiem zdolny użytkownik... I Natura, ale jakby podzielona na dwoje. Nie po równo? - Dla pewności wykonał kolejny, tym razem krótki wdech, po czym uśmiechnął się cynicznie. - Ah nie... To magiczna bestia. Interesujący bukiet.
  Uniósł okrytą rękawiczką dłoń i chwilę z lubością obserwował rodzaj bladolawendowego dymu, tańczącego wokół palców. Wystrzelił czar ku niebu. Na odpowiedź nie czekał długo. Wkrótce w ziemię tępo uderzyły trzy mgliste wstęgi okraszone białawymi iskierkami i rozwiały się, pozostawiając po sobie przyniesionych gości - otuloną burgundowym szalem z frędzlami, rudowłosą ślicznotkę w beżowej sukience, która za sprawą sprytnego kroju podkreślała jej kształty. Do klęku podnosił się zapewne wysoki blondyn w biało-brązowym, luźnym stroju roboczym. Koło niego usiadła dziewka urody bardzo odbiegającej od takiej, jaką kojarzył Roderic, dlatego przez kilka sekund studiował jej uszy, włosy i puszysty ogon, najmniejszej uwagi nie poświęcając wyciskanym przez kreację walorom. Intrygował go szklany sześcian, traktowany niczym wielka przywieszka dla skórkowej bransolety.  
  - Cholera, głowa mi zaraz pęknie... Malgran! Kogita! Czy wy nie umiecie czytać regulaminu albo jesteście głusi, że nie wiecie, że nie wolno używać magii w tawernie?! 
  Malgran roztarł podrapany podbródek, którym wyrżnął w ziemię z nieznanych sobie powodów. Wyciągnął z włosów zabłąkany, trawiasty kikut z resztką listka i popatrzył na Lorę. Wszyscy wiedzieli, jak bardzo nieobecność Cahira odbiła się na jej psychice, a co za tym idzie i wyglądzie, lecz nadal miała w sobie ten tajemniczy dziki żar, który dochodził do głosu tylko wtedy, kiedy puszczały jej nerwy. W takich chwilach ciskała wszystkim, co miała pod ręką. Dziś mógł być to kamień, a elf nie chciał zostać oszpecony jeszcze bardziej.
  - Nie zwalaj na mnie, to nie moja sprawka. W ogóle to gdzie my jesteśmy? Kogita? Co Ty wyprawiasz? 
  Spojrzał na Lisicę spod zmarszczonych brwi, wyraźnie nie rozumiał dlaczego to zawsze śmiałe stworzenie nagle z oczami przepełnionymi strachem zaczęło powolutku cofać się na czworaka, jakby chciało schować się za Killinthorczykiem. Musiał przyznać, że dziwnym zrządzeniem losu takie zachowanie Kogity, jej zaufanie mu schlebiało. 
  Głośne chrząknięcie odwróciło uwagę wszystkich od poszukiwania argumentów do sprzeczki oraz źródła nagłego ściągnięcia ich w to miejsce. Popatrzyli na stojącego przed nimi osobnika w błękicie i czerni. Stał wyprostowany niczym struna, z rękami splecionymi za plecami, tak jak w nawyku mają wszystkie osoby piastujące wyższe stanowisko. Lora pomyślała, iż nie jedna kobieta mogłaby wodzić za nim oczami, chociażby ze względu na prezencję. Wielu mężczyzn po osiągnięciu średniego wieku przestaje o siebie dbać, a ten tutaj nie garbił się, brzucha nie miał, nawet krucza bródka wokół ust była niemal idealnie wypielęgnowana. Roztaczał aurę siły oraz pewności siebie i wszystko byłoby niczym we śnie, gdyby nie te potworne oczy - zimne i spoglądające na świat wokół z taką pogardą, jaką okazuje się zapchlonym żebrakom. Z kolei Malgran nie dbał o wrażenia wizualne. Zmarszczył podejrzliwie brwi, badawczo wpatrzony w mężczyznę z powodu odczuć, jakie wywoływał - mocne mrowienie w palcach, delikatne jeżenie się włosów  oraz gęsia skórka. Podobnie czuł się pierwszego dnia w Cheronie, kiedy uderzył go nadmiar eteru w powietrzu. Obcy zdawał się nim emanować. Mag! Lecz zdecydowanie innej kategorii niż Ci, których Malgran zdążył poznać podczas pracy w "Uśmiechu Fortuny". Atrox nie obnosił się ze swoimi umiejętnościami, magia Kogity była dość subtelna, Lora czarowała "sztucznie", zaś Cahir, choć obyty, zdolny był jedynie do destrukcji. Elf przyłapał się na myśli, iż czarodziej przypomina mu trochę przywódców Ordo Corvus Albus, bo znać po nim było doświadczenie i "to coś". 
  Wszyscy drgnęli, gdy mag oszczędnie machnął ręką dla pokreślenia swoich słów, brzmiących obcym akcentem.
  - Dawno temu zgubiłem pewną... rzecz. Z pewnych powodów bardzo dla mnie ważną. Przeznaczyłem wiele środków na jej znalezienie. Niestety bez rezultatu. Aż do teraz. Szczęśliwie odzyskałem ją całkiem niedawno i to dzięki jednemu z was. Pofatygowałem się tutaj, żeby osobiście podziękować temu, bez kogo nigdy nie udałoby mi się odnaleźć mojej zguby. Chciałbym również zadać parę pytań, ponieważ znajda jest w pewnym stopniu niekompletna i żywię nadzieję na współpracę. 
  Lora przymrużyła oczy. Nie uprawiała już swego zawodu, lecz nauki matki, nakazujące zwracać uwagę na szczegóły, dały o sobie znać.
  - Miło nam. Jeszcze milej byłoby, gdyby zechciał nam Pan wyjawić, cóż takiego się odnalazło. Wtedy szybciej dowiemy się, czego...
  - To nie istotne. - Przerwał raptownie przybysz. - Interesuje mnie tylko brakująca część. Doskonale wiem, że mieliście z nią styczność.
  - Przecież to obłęd! Skąd mamy wiedzieć, czego nie ma, kiedy nie wiemy od czego to było!
  Kogita ścisnęła rękaw koszuli Malgrana i pociągnęła tak delikatnie, by można było to poczuć, lecz aby nie ściągać niepotrzebnie uwagi maga, który trawił czas na obserwowanie Lory. Elf przekrzywił nieznacznie głowę, jednocześnie nie spuszczając wzroku z obcego.
  - To di Ardo! - Pisnęła cicho i stuliła pokornie uszy, a Malgran wytrzeszczył oczy.
  - Że co?
  - To di Ardo! Ten sam, który odwiedził Sekizo i zagotował krew w trizońskim ministrze!
  - Ale przecież Cahir też jest... Chcesz powiedzieć, że ci dwaj są spokrewnieni?
  Szepczący niemal podskoczyli w miejscu, gdy powietrze rozdarł władczy ton czarodzieja, którego wyraźnie poirytował brak rezultatów i niekompetencja przesłuchiwanej.
  - Zapytam jeszcze raz: GDZIE-JEST-DARGRIMA? Nie rób ze mnie głupca, dziewczyno, czuć nią od was na milę!
  - Jaka "dargrima"? Co to jest? - Wystrzelił Malgran, kierowany zarówno ciekawością oraz troską o bezpieczeństwo Lory, jeżeli Kogita nie kłamała co do umiejętności di Ardo.
  - Pewnie jakieś magiczne gówno, cholernie cenne, skoro nie chce powiedzieć nawet, jak to wygląda...
  Rozległ się dźwięk podobny do uderzenia mokrą szmatą o blat. di Ardo stał zagadkowo wpatrzony w Lorę, z nieznacznie uniesioną ręką, jakby chciał uciszyć rozkrzyczają grupę ludzi, zaś jego obiekt zainteresowania urwał wypowiedź w pół zdania i klęczał na ziemi z przekrzywioną na bok głową. Kiedy obróciła powoli twarz, na policzku czerwienił się pociągły ślad, jakby została surowo skarcona za pyskówki.
  - Dość już powiedziałaś. 
  - Pożałujesz tego. Cahir rozerwie cię na strzępy! - Syknęła, spoglądając niczym wściekła żmija, jednak mag zamiast zmieszać się wobec groźby bez pokrycia, ponieważ polimorf przepadł dość dawno temu, sprawił wrażenie jawnie zaintrygowanego. Ledwo widocznie pochylił się w stronę Rudej.
  - Chyba źle usłyszałem... KTO mnie rozerwie na strzępy?
  - Cahir. Cahir di Ardo, najpotężniejszy mag w okolicy! Takich skurwieli, jak Ty, rozkwasza skinieniem palca!
  Malgran poczuł się trochę urażony. Przecież on też był magiem, z talentem, wiedzą oraz smokiem. Doświadczenia również miał więcej niż polimorf! Dlaczego więc o nim nie wspomniała w charakterze straszaka, tylko o Cahirze, którego z resztą nie było? Wszystko przez ćwiczenie zaklęć obronnych, nikt nie traktował go poważnie... 
  Nagle mag wybuchnął śmiechem. Aroganckim, zimnym i zadziwiająco nieszczerym, jednakże w żaden sposób nie kolidującym z jego wyglądem, jakby tylko takie zachowanie doń pasowało. Innego też nie przejawiał, lecz o tym nie mogli wiedzieć. 
  - Jedyni di Ardo, których znam, to mój wnuk i prawnuczka... Chyba, że masz na myśli tę budzącą we mnie odrazę hybrydę, która pretenduje do nazwiska. Jedyne, co ich łączy to moja krew oraz to, że żadne nie nazywa się "Cahir". 
  - Nie, to nie prawda! Cahir nigdy! ...nigdy by mnie nie okłamał... - Wrzasnęła machinalnie Lora, w pewnym momencie zacinając się w pół zdania. Spuściła wzrok. Czy aby na pewno by jej nie oszukał? Jeśli nie nazywał się Cahir, czemu nic nie powiedział? Nie wspomniał ani słowem, że ma rodzinę! Nie ufał tej, której mówił, iż ją kocha? Dlaczego?!
   Mag najwyraźniej wyczuł gęstniejące w powietrzu zwątpienie. Jego mściwy uśmiech nadał mu wyglądu łasicy. Odezwał się zadziwiająco przymilnie:
  - Skoro mi nie wierzysz, czemu sama go nie zapytasz?
  Wyciągnął rękę w bok i zgiąwszy palce, niczym lalkarz, oszczędnym ruchem uniósł nadgarstek. Z usianego resztkami roślinnych kikutów klepiska podniosło się coś, na co nikt wcześniej nie zwrócił uwagi. Koło nogi przybysza klęczał Cahir i jednocześnie nie-Cahir. To był wrak człowieka. To ciało zachowało ludzki kształt jedynie dzięki resztkom niegdyś widocznych doskonale mięśni oraz miejscowej opuchliźnie.  Nienaturalna bladość przeplatała się z fioletowo-zielonymi kształtami sińców oraz brzydkimi, różowo-czerwonymi obwódkami licznych acz płytkich ran w różnym rozmiarze, od maleńkich wielkości i szerokości wykałaczki po takie przecinające korpus na pół. Mnogość niechlubnych pamiątek po batach, pałkach, kastetach i innych narzędziach tortur wieńczyła pokrywa z zaschniętej krwi oraz brudu. Bezsilnie przekrzywiona głowa stanowiła ukoronowanie doświadczonego okrucieństwa - pozbawioną wyrazu twarz-maskę niemal przecięto na pół. Głęboka rana ciągnęła się od prawej brwi, poprzez oko i zahaczała o górną wargę. Niegdyś musiała krwawić obficie, o czym świadczyły zaschnięte, brązowawe strugi, lecz teraz całość była jednym, wielkim strupem. Strzęp człowieka miał ręce zwieszone bezwładnie. To kontrolowana przez maga obroża utrzymywała go we względnym pionie. Oddech więźnia był chrapliwy i przerywany, mimo to doskonale słyszalny pośród ciężkiej ciszy, która nagle zapadła.
  Czarodzieja wyraźnie zadowoliły uczucia, jakie wzbudził widok zmaltretowanej hybrydy. Napawał się strachem na ich twarzach, oczy postawione w słup w tępym niedowierzaniu bawiły go do głębi. Lecz uśmiech wykwitł dopiero wtedy, gdy pyskaty rudzielec uniósł dłoń do ust, a jej zielone tęczówki zaszkliły się.  Zgiął palce nieco bardziej. Obroża zareagowała niemal od razu, zaciskając się mocniej, aż więzień pokazał zęby. Z drobnych ranek na trzykrotnie rozbitych wargach pociekła krew.
  - Cóż to? Już nie masz nic do powiedzenia? Gdzie twój animusz? Czyżby upadł wraz z twoją wiarą w tego nędznika? Ludzie z kontynentu są żałośni...
  Malgran obserwował Cahira szeroko otwartymi oczami. Pamiętał, jak kipiał wigorem, zawsze idącym pod rękę z gniewem. Chociaż duszę miał złą, we wszystko co robił wkładał serce. Inaczej nie wyzwałby Eldara na pojedynek, nie upierałby się przy nauce zaklęć obronnych, nie dbałby o to, by Lora nie dowiedziała się o grożącym mu niebezpieczeństwie. A teraz? Pies na smyczy, drżący spazmatycznie w walce o oddech. Nawet buzująca ogniem ręka zmarniała do postaci ogniska na granicy wygaśnięcia... Elf zacisnął pięść na kupce trawy i zaczął się trząść. Nie rozumiał, co ludzie muszą mieć w głowach, by dopuszczać się takiego okrucieństwa względem własnego gatunku.  Najgorsza była świadomość, że to jego wina. Nawet czułą, elfią duszą może zawładnąć frustracja oraz gniew, dlatego mówił coraz głośniej:
  - Jak... Jak tak można?! Kim jesteś, by pastwić się nad własną rodziną!
  - Nazywam się Roderic di Ardo, a ta hybryda to mój pierworodny.
  Z Killinthorczyka zeszło powietrze. Wpatrywał się w mężczyznę zbity z tropu. O-Ojciec?
  - Nie masz prawa mówić o sobie "ojciec"...!
  - Dlatego nie używam tego sformułowania. - Przerwał Roderic. Obrócił dłoń niemal artystycznym ruchem. Cahir wziął gwałtowny wdech, kiedy niewidzialna siła chwyciła go za tors i uniosła nieznacznie do góry. Lekko wygięty do tyłu, ledwo łapał powietrze. - Nie postrzegam tego mutanta, jako "syna". To, co tutaj widzisz, jest efektem pracy dziesięciu pokoleń i niczym więcej. Ja mu dałem życie i życie jest mi winien. Jeśli będzie grzeczny to nie umrze, bo, jak rozumiem, ta kwestia denerwuje cię najbardziej.
  - Jesteś potworem!
  - Typowa ignorancja... Jestem człowiekiem ciekawym świata i nie lękam się sięgnąć po to, co innych odstręcza. Wiedziałeś, że osoby cierpiące na polimorfię mają zadziwiające zdolności do odnowy? Uszkodzone ciało i ubytek krwi szybko się regenerują, lecz organizm nie jest w stanie odtworzyć brakujących organów lub kończyn. Intrygujące, zważywszy na fakt, iż ich krew po obróbce termicznej spowalnia proces starzenia nawet kilkunastokrotnie. Zaś transfuzja umożliwia zmianę kształtu, jednak tylko określoną ilość razy. - Urwał i zmarszczył brwi, przyłapawszy się na zbytnim rozwodzeniu się nad niedawnymi odkryciami. Ci... ludzie... nie rozumieli jego pasji, dlatego nie było sensu dalej strzępić język. Popatrzył po ich twarzach zastygłych w wyrazach od obrzydzenia po przerażenie. - Ostatni raz ponawiam pytanie. Gdzie jest dargrima? Za każdą złą odpowiedź ukarzę hybrydę.
  Kogita skurczyła się w sobie, kiedy na nią padł obowiązek pierwszej odpowiedzi. Przestała stukać paznokciami w szklany sześcian, co robiła od dłuższego czasu za plecami Malgrana. Ponieważ nie była w stanie wydusić z siebie słowa, pokiwała lękliwie głową.
  - Cóż... Szkoda. - Roderic zgiął nieco palce. Podtrzymywane magicznie ciało odpowiedziało natychmiast, rozciągając się na całą długość. Towarzyszący przesadnemu prostowaniu ból sprawił, iż Cahir wyszczerzył zęby. - Następna.
  - Nie wiem co to jest... Nie wiem gdzie to jest... Proszę, puść go. - Lora złożyła dłonie niemal błagalnie, przez kotarę łez spoglądając, jak jej ukochany kłamca cierpi katusze.
  Mag się nie wzruszył. Beznamiętnie rzucił: "Źle" i zgiął palce niczym szpony. Ciało Cahira z dziwnym, oślizgłym chrzęstem wygięło się w łuk jeszcze bardziej, aż z poranionego gardła polimorfa wydobył się przerywany jęk. Spojrzenie, które spoczęło na Malgranie mówiło jasno, iż teraz od niego wszystko zależy. Elf wodził wzrokiem od Roderica do Cahira, później miarkował co powiedzieć, szukając wskazówek na ziemi. Jeżeli odpowie źle... Na dęby Elenael...
  - Wiem tylko, że jest gdzieś w pobliżu... - Bąknął wymijająco.
  - Źle. - Skwitował krótko tamten, po czym zacisnął pięść. Głośny trzask splótł się z krótkim wrzaskiem Cahira. Ze wszystkich ran trysnęła krew, kreśląc w powietrzu delikatne łuki. Później spływała powoli po ciele i skapywała na ziemię z ohydnym pluskiem. Pomimo nieznacznego potrząśnięcia, Cahir nie zdradził żadnych oznak przytomności, więc Roderic stracił zainteresowanie. - Jako, że cokolwiek z siebie wydusiłeś, należy ci się nagroda. Możesz to sobie zabrać.
  Malgran stracił dech, kiedy arcymag cisnął w niego bezwładnym ciałem. Szorował plecami po ziemi przez kilka metrów. Przez chwilę nie docierały do niego żadne odgłosy. Przytomniejąc powoli, dźwignął się na łokcie i wysunął spod Cahira. Położył mu rękę na łopatce, lecz nie zdążył nim potrząsnąć, bo coś go ukłuło. Syknął cicho i spojrzał na dłoń, chcąc sprawdzić czy nie jest gdzieś przecięta. Jednak jedyne, co ujrzał, to mnóstwo krwi. Obraz zakrył się czerwienią, miał wrażenie, że jest wszędzie. Zemdliło go potężnie. Z trudem zmusił się, by rzucić okiem na wielki, rozmokły strup. Wtedy też dotarło do niego, że czegoś brakuje, że nie ma skrzydła. Więc nadział się ręką na jego...resztkę? Przesunął wzrokiem po leżącym na wznak ciele niedawnego nauczyciela, którego plecy przypominały pień drzewa odrapany przez rysia. Tyle złego doświadczyć... Z otępienia wyrwał go wrzask Kogity. Lisica przeleciała obok niego, kilkukrotnie odbiła się od ziemi i padła bez ruchu. Szczątki jej magicznego sześcianu leżały wszędzie.
  - Kogitaaa! - Wrzasnął z sercem ściśniętym strachem, ale nie otrzymał odpowiedzi. Obrócił wykrzywioną w grymasie twarz w stronę Roderica. Mężczyzna płynnym, artystycznym wręcz ruchem zakreślił w powietrzu łuk niedawno przyzwanym czarem - biczem wodnym, skrzącym się od wielobarwnych drobinek eteru, które zapobiegały utracie właściwej formy.
  Eldar! Gdzie Ty jesteś! Zaczęło się!
  "Nie mogę wyjść!"
  Jak to nie możesz wyjść!?
 "Nie mogę wyjść ze stodoły, na zewnątrz jest jakaś skalna klatka!"
 To ją rozwal, w końcu jesteś smokiem!
 "Nie mogę nawet drzwi otworzyć, to jak mam ją rozwalić!?"
  Eldar, Ty....
  Urwał groźbę w połowie, bo coś wilgotnego i chropowatego zarazem dotknęło jego skóry. Zaskoczony spojrzał w dół. Powykręcane, jakby powyłamywane palce Cahira zacisnęły się słabo na nadgarstku elfa. Nieznacznie uniósł głowę i wykręcił ją na tyle, by chociaż ukradkiem spoglądać na Malgrana w miarę zdrowym okiem. Z szeroko otwartych ust nieustannie ciekła mu krew zmieszana ze śliną, a przy każdym ciężkim oddechu dało się słyszeć głośne grzechotanie. Elf szeroko otworzył oczy, pewną cząstką duszy nie pojmując, jak silną trzeba mieć wolę, by pomimo tylu cierpień jeszcze mieć siłę na cokolwiek. Czy on sam potrafiłby coś z siebie wykrzesać, gdyby był w podobnej sytuacji...? Wtem go olśniło. Cahir wiedział o dargrimie oraz, że Roderic po nią przyjdzie. Pokazał ją nawet kiedyś, mówiąc, iż "o to cały raban" - o malutki fragmencik broni. Eldar... Rzekoma klatka... Cahir ukrył dargrimę w leżu Brunatnoskrzydłego, by zatrzaśnięta bestia nie mogła oddalić się od "swojego" skarbu!
  - Cahir, czy Ty...?
  Polimorf wygiął popękane usta w czymś, co z założenia miało być uśmiechem. Przyznał się, nim z długim westchnieniem uderzył głową o ziemię. W tej samej chwili coś wystrzeliło zza Malgrana. Okazało się to kobietą w czarnym, opinającym ciało ubiorze. Zamaszystym ruchem wyszarpnęła z pochwy zgrabny rapier o pozłacanej, niemal przesadnie artystycznej rączce, po czym pchnęła przed siebie, wbijając ostrze w wodną wstęgę. Czar, który prawdopodobnie miał przebić elfa na wylot, rozdwajał się i skręcał w zamarzniętą serpentynę, a z miejsca, gdzie stykał się z klingą, biło białe światło i sypały się płatki śniegu. Bicz nie pozostał zlodowaciałym tworem, lecz jego końce topniały nienaturalnie szybko. Wkrótce bliźniacze twory popędziły z powrotem w stronę Roderica, na jego rozkaz łącząc się w jeden, owinął się wokół nóg maga i uniósł swój "łeb" niczym gotowa do ataku żmija. Kobieta kilka chwil spoglądała znad zdobień jelca, po czym opuściła powoli broń. Malgran dostrzegł, że wokół ostrza wiją się smugi powietrza. 
  - Lora jest za daleko od nas... Musimy skupić na sobie uwagę Roderica inaczej niemagiczna jest na straconej pozycji.
   Malgran wpatrywał się w kobietę próbując odgadnąć skąd się wzięła, skąd ich zna i skąd u niej zainteresowanie sprawą. Czynił to wbrew sobie, nieznanym sposobem zawładnął nim jej powabny głos, który pieścił uszy i obiecywał wszystko. Z trudem otrząsnął się z uroku. 
  - Ale co z Kog-...?
  - Skup się, na boga! - Wrzasnęła, po czym wykonała serię pięciu szerokich wymachów rapierem, odbijając na boki posłane ku niej wodne pociski, które zaścieliły ziemię lodowymi szpikulcami. - Skup się, bo pozabija wszystkich. Ja atakuję, Ty stawiasz bariery dla mnie, siebie, Cahira i Lory jeśli trzeba. Roderic nie może dostać wsparcia.
  - Jakiego znowu wsparcia, o czym Ty mówisz? Przecież oni mu nie pomogą... - Odparł, podnosząc się szybko. Kilkukrotnie zacisnął i rozprostował palce, by rozgrzać je, przygotować do formowania odpowiednich układów do przywoływania magicznych tarcz. Zmarszczył brwi w powadze. Domyślał się, czym może być "wsparcie", lecz i tak chciał się upewnić...
  - Ciało składa się głównie z wody. Krew też. Roderic to mag wody. Kontrolując wodę w ciele, kontroluje Ciebie. A teraz skup się z łaski swojej!
  Uniosła broń na wysokość szczęki i wystrzeliła do przodu ślizgając się raptem kilka centymetrów nad ziemią. Rodericowi oczy błysnęły niebezpiecznie nim złożoną w grot dłonią wskazał "głowę" wodnego węża i machnął ramieniem, puszczając czar w obszerną obręcz. Czubek rapiera nie był w stanie przebić się przez tę obronę, ale kreślił na niej zamrożoną linię pełną mniejszych i większych zadziorów. W miarę kolejnych uderzeń nowo stworzonym lodem ostrze zsuwało się coraz niżej, aż zostało zepchnięte. Wodny pierścień nagle pękł i biczowaty koniec zamiast uderzyć w kobietę, prześlizgnął się po żółtopomarańczowej powłoce. Czarodziejka odskoczyła do tyłu. Bronią nakreśliła w powietrzu łuk. Siwa mgiełka w jednej chwili scaliła się w szwadron sopli, które pomknęły w stronę Rodrica, gdy kobieta "pchnęła" dłonią. di Ardo wykonał ruch, jakby chciał ochlapać oponentów. Zamiast tego z prawdziwie wodnistym chlupotem z popękanej ziemi podniosły się wszelkie resztki wilgoci i zbiły z wielką bańkę, następnie uniesieniem rąk przekształcono ją w wodną ścianę. Roderic stanął odrobinę bokiem, para magów przewiercała się wzrokiem. Ona poprawiła uchwyt na rękojeści, on uniósł głowę z godnością. Kiedy ruszyła gwałtownie, wodna bariera błyskawicznie zmieniła kształt na bicz i śmignęła po ziemi.

  Lora nigdy czegoś takiego nie widziała. Od kiedy mieszkała w "Uśmiechu Fortuny" magię jako taką widywała w formie uroczych światełek, nieszkodliwych płomyczków albo otoczki dla przyzywanych drobiazgów. Była troszkę bajkowa. Zaś gdy wyobrażała sobie jej potężniejsze przejawy - spektakularne burze uderzające w zamki, deszcze ognia spadające na pola bitew - miała w sobie coś epickiego. Tutaj nie było epickości. Ci magowie nie popisywali się przed sobą, oni uderzali, by zabić. Postępowali, jakby stanowili jedność z własnymi czarami. Mężczyzna zachowywał się, jakby naprawdę był wodą. W jego ruchach próżno szukać agresji, przywodziły na myśl falę, przypływ i odpływ.  Pracował, kontrolując ten sam wodny twór i każdy subtelny gest stanowił koniec jednego aktu oraz początek drugiego. Sposób poruszania przejawiał coś, co śmiało można było kreślić mianem artyzmu - tańczył z wodą. Kobieta zaś uderzała błyskawicznie, co chwila zmieniając miejsce, pozycję, kąt nachylenia ostrza. Czasem gięła się, jak gałązka wierzby, zręcznie unikając ciosu. Była zwiewna w złym kontekście, delikatne wygięcie ciała przeobrażała w gwałtowny wypad, ślizg w bok w kontrę wieńczoną trzykrotnym kłuciem. Malgran zdawał się nie pasować do przypisanej mu roli. Co chwila układał palce w różne znaki i rozciągał utworzone zaklęcie w złotopomarańczową powłokę tuż przed kobietą w czerni bądź przed sobą, jeżeli jakiś wodny pocisk zabłąkał się w jego stronę. Robił to dość szybko, ponieważ tarcze rozpryskiwały się na iskierki od pojedynczego uderzenia. Nie były idealne... Nagle poczuła się przytłoczona. Jej marne, pierdzące Świetliki w tej walce nie przydałyby się na nic, chociaż czuła wewnętrzną potrzebę, aby coś zrobić, żeby nie być zdaną na łaskę i niełaskę Roderica.  Patrząc na tego di Ardo widziała tyrana pozbawionego skrupułów. Kogita powiedziała kiedyś, że "ta rodzina to banda psycholi" - teraz wiedziała, co miała na myśli. Mając taki przykład i takiego oprawcę, Cahir nie mógł mieć innego nastawienia do ludzi. Jak żyć, będąc całe życie zaszczutym przez własnego rodzica...? Spojrzała tam, gdzie Cahir upadł. Łzy ponownie podeszły jej do oczu. Kochała go, cholernie go kochała i nienawidziła za to, że ją zostawił. Ale  kiedy w końcu go zobaczyła, to co z niego pozostało, serce podeszło jej do gardła. Tak się trząsł, tak mało miał w sobie uporu, który pamiętała. Krzyczała razem z nim i płakała za niego, gdy coś w nim trzasnęło. Paraliżowała ją świadomość, że jej niepokonany mag uległ w męczarniach. Pragnęła znaleźć się koło polimorfa, tak blisko a tak daleko być może wydającego z siebie ostatnie tchnienia. Latające wszędzie zlodowaciałe drzazgi uniemożliwiały Lorze zmianę miejsca. Boże, przecież to nie może dziać się naprawdę...!

  Polimorf z cichutkim stęknięciem rozkleił oko. Świat skrył się za kotarą z mgły. Nieporadnie uniósł rozbitą głowę i z trudem dostrzegł poruszającą się przed nim stopę, a później kawałek łydki. Jego myśli płynęły tak wolno, iż przez chwilę nie wiedział, kto przed stoi. Ah, Malgran... Podkurczył powyłamywane palce i niegramotnie podniósł się na łokcie. Porażający ból w prawej nodze wyrwał z gardła ucinany, chrapliwy krzyk, który przerodził się w wyplucie garści krwi. Cahir machinalnie chwycił się za udo. Drżał i kołysał się, podczas gdy krople potu zmieszanego z krwią spływały mu po twarzy. Nie czuł stopy. Ale musiał iść naprzód, bo tam, gdzieś za tą ścianą z zeschłej trawy była Lora, jego Lora, za którą tęsknił i której istnienie próbowano zanegować. Zacisnął zęby i zaczął się mozolnie czołgać, szerokim łukiem omijając pole walki. W całej zawierusze nikt nie zwrócił uwagi na jego zniknięcie...

  Czarna tąpnęła głucho przed Malgranem nieco zziajana. Prychnęła jak wściekła kotka i wyprostowała się. Przenosząc ciężar ciała na jedną nogę, oparła dłoń na biodrze, po czym wskazała Roderica rapierem.
  - Pogratulować kondycji, di Ardo.
  Roderic płynnymi ruchami dłoni przed sobą "przerzucał coś", zaś ogromna bańka wody nad jego głową rozciągnęła się i zaczęła krążyć po trajektorii znaku nieskończoności.
  - To nie kondycja, a refleks, którego wam, magom powietrza, najwyraźniej brak. To przykre, że stawiacie na szybkość i ilość, zamiast na jakość. Przyznam, iż spodziewałem się ciut więcej po niesławnej Jellenie Montsimard.
  Malgran spojrzał wielkimi oczami na kobietę. Już kiedyś słyszał jej imię...
  - Jellena... Montsimard...?
  - Czy mnie uszy nie mylą? Nie wiesz z kim współpracujesz, elfie? Zaprawdę, jesteś tak zabawny, że aż mi cię żal!
  - Zamknij się, Malgran, i postaw mi tarczę poziomo.
  Elf poczuł się głupio, kiedy Roderic go wyśmiał, i jeszcze gorzej, gdy Jellena potraktowała go, jak przygłupiego pomagiera. Rzucił jej mało życzliwe spojrzenie, lecz uczynił to, czego chciała. Czarodziejka wyrwała przed siebie. Skoczyła na tarczę i przy pomocy zaklęcia powietrza wybiła się nienaturalnie wysoko. Zaraz po wyjściu z szybkiego salta, obróciła się wokół własnej osi i posłała w arcymaga kolejny klucz lodowych ostrzy. Tamten nakrył się wodą, jak kocem, lecz twarz Jelleny zbladła gwałtownie, kiedy przez tę powłokę nagle przebiła się ręka. Kobieta zawisła w powietrzu, zaczęła charczeć, łapać się za pierś i kopać bezwiednie. Złapał ją za krew! Roderic łagodnym ruchem odgarnął wodę na bok i niedbale strzepnął kilkukrotnie nadgarstek. Jellena uderzała w ziemię bezlitośnie, następnie di Ardo rozrył nią klepisko i wyrzucił wysoko w powietrze. Przekształcił kulę wody w bat i silnym uderzeniem jego końca wbił czarodziejkę w piach. Z trudem podniosła się do siadu, z sykiem chwyciła za ramię. Szczerząc zęby, podniosła wzrok i oniemiała. Roderic stał z uniesionymi ramionami, a za nim czaił się twór o kształcie wężowego smoka, stroszący lodowate kolce, którymi Jellena do tej pory ciskała. di Ardo raptownie opuścił ręce. Czar machnął skrzydłami, rozwarł szczęki i z przeraźliwym wyciem powietrza pomknął naprzód. Nie uderzył od razu, lecz owinął się wokół Jelleny oraz Malgrana, zamykając ich w wirującej bez przerwy kopule. Uwięzieni przywarli do siebie plecami, jeden nieustannie tworzył kolejne tarcze, druga zdrową ręką próbowała zamrozić pułapkę, przez pierwsze kilka minut dodając jedynie coraz więcej ostrych odłamków.
  Roderic całkowicie stracił zainteresowanie dotychczasowymi przeciwnikami i spojrzał na Lorę. Ruszył w jej stronę dość leniwym krokiem, lecz i tak serce dziewczyny przyśpieszyło niemal dwukrotnie.
  - Pytanie znów wraca do ciebie: gdzie jest dargrima? Oświecisz mnie, a może w tym kraju egzystuje jedynie bezwartościowa ciemnota?
  Dziewczyna cofnęła się odruchowo. Była w beznadziejnej sytuacji. Jeżeli Malgran, który tłukł zaklęcia obronne od kilku tygodni oraz ta cała "niby sławna" z jakiegoś powodu Jellena Montsimard nie dali rady jednemu magowi to jakie ona, zwykła ex-dziwka, ma szanse? Pośpiesznie pokiwała głową.
  - To twoja odpowiedź? Wiara w hołotę nigdy mi się nie opłaca... - Burknął butnie, od niechcenia wyszarpując z ziemi wodną bańkę. Jednym ruchem rozsmarował ją w dysk i posłał, niczym czakram.
  Lora skurczyła się w sobie i zacisnęła powieki. Przygotowała się na jakiś ból, na setne sekundy, kiedy będzie jeszcze słyszała rozszarpywanie mięsa. Zamiast tego dobiegł do niej tępy huk, jakby coś się ze sobą zderzyło oraz cichy syk. Ostrożnie otworzyła oko. Gdy gęsty obłok pary nieco zrzedł, można było dostrzec Roderica, a także jego dziwny wyraz twarzy. Przez chwilę chyba sam nie wiedział, czemu jego czar nagle zniknął, z dezorientacją w oczach oglądał się na pułapkę z Malgranem i Jelleną w środku i wracał do Lory. Wtem zaczął popatrywać gniewnie spod zmarszczonych brwi. 
  - Trzeba było leżeć. - Syknął.
  Niewiele rozumiejąc, Ruda podążyła za wzrokiem Roderica i mimo wszystko w jej duszy wezbrała radość. Niecałe dwa, może trzy metry przed nią, troszkę na uboczu był Cahir. Stał niepewnie, w dużej mierze opierając cały ciężar ciała na jednej nodze. Umazany czerwienią i burgundem, z ledwo widocznymi kłami i pocięty na ciele wyglądał, jak potępieniec wywleczony z najgłębszych czeluści piekieł. Ciężko robił klatką piersiową, nawet z tej odległości dało się słyszeć jego rzężenie. Mimo to cały czas trzymał wyciągniętą rękę, palce pokracznie opuścił do dołu, wyraźnie nie mogąc zacisnąć pięści. To on "zbił" czar Roderica. Lora z ulgą, czy też nadzieją dostrzegła, iż w przygaszonym oku Cahira tli się jakiś strzępek uporu. Nie zapomniał o niej.
  - Gdzieś schował dargrimę!
  Cahir nic nie odpowiedział.
  - Przysięgam, będę ci łamał kości kawałek po kawałku, aż wyrwę ci z gardła jej położenie! - Wydarł się Roderic, zaciskając pięść i wygrażając nią, co młodszy di Ardo skwitował pokazaniem takiego. Arcymag zatrząsł się ze złości, po czym przybrał odpowiednią postawę do ataku; stanął bokiem, jedną rękę wyciągając przed siebie, a drugą chowając za plecy. - Ty bezczelny... Niech będzie. Trup też się nada.
  Roderic ponownie zaczął aż artystycznie wyginać dłonie, chwytając wodę wyciągniętą z ziemi i posyłając ku Cahirowi. Polimorf zaś miał bardziej ordynarny styl - pracował ramionami, jakby okładał worek zboża. Nie musiał skądś "kraść" ognia, po prostu wystrzeliwał go z knykci. Wzajemnie zbijali swoje zaklęcia i obłok pary pokrył teren. Lora jednak widziała coraz słabsze płomienie Cahira, jak oddycha coraz ciężej i pot spływający po jego twarzy. Kilka razy potrząsał głową by odgonić słabość, parę wodnych pocisków przepuścił bez większej szkody. Ale podczas kolejnego uniku szczęście już mu nie dopisało, magia odmówiła posłuszeństwa. Ognista smuga prześlizgnęła się po powierzchni zlodowaciałego tworu, zmieniając jego objętość, lecz nie dając rady całkowicie go unieszkodliwić. Szpikulec długi jak pogrzebacz przebił ramię polimorfa na wylot. Odrealniony, niemal kakofoniczny jazgot wyrwał się z gardła Cahira, a siła uderzenia przewróciła na ziemię.
  Lora dopadła do Cahira niemal od razu, po czym delikatnie obróciła na plecy. Chociaż szeroko otwierał usta, nie mógł wziąć pełnego oddechu. Bez namysłu złapała mieniący się kolorami, tak zimny aż parzący szpikulec i wyrwała go z ciała polimorfa. Charczał i kasłał, opluwając się co i rusz krwią, która na domiar złego pulsacyjnie wypływała z okrągłej rany. Drżał z osłabienia, bólu i niedoboru magii, jednak ostatniego powodu Lora znać nie mogła. Z oczu ciekły jej łzy - z radości, że nareszcie są razem, ale i przykrości, że tak poświęcił się w jej obronie. Pochyliła się nad kochankiem-kłamcą, splotła razem dłonie i próbowała zatamować krwawienie. Cały czas obserwowała jego obcą twarz. Twarz, która niegdyś przystojna, zaraz mogła rozpaść się na dwie nierówne połówki. Pomimo przytłaczającego poczucia beznadziejności, na te parę chwil Roderic przestał istnieć.
  - Cahir... - Szepnęła.
  Z trudem rozkleił powiekę i spojrzał na dziewczynę okiem szklistym od gorączki. Uśmiechnęła się przez łzy, starając się zignorować przygaszony wzrok, gorejące w nim złamanie ducha, porzucenie broni. Cahir już się poddał, ale ona nie chciała tego widzieć... 

Część 3. Grzech śmiertelny: Chciwość. Volturno. [2/2]

 ...Nie miał już siły. Na nic. Ta niemoc przerażała go gdzieś w głębi rozbitej duszy, lecz nie tak bardzo, jak się spodziewał. Nie chciał już cierpieć, nie chciał widzieć cierpienia na znajomych twarzach, nie chciał już od życia niczego. A Lora? Zobaczył ją, przekonał się, iż naprawdę istnieje. Żyje i ojciec nie może jej upodlić, jak jego, ponieważ nie da mu w zamian nic, co miałoby jakąkolwiek wartość dla tego sadysty. Oddychał, bo tak nakazywał instynkt, a nie życzenie. Przestał nawet czuć ból. 
  "Przywykłem? Jestem sparaliżowany?"
  Było coś, co doń docierało - dziwaczne uczucie naprężenia żył, które niepojętnym sposobem wydawały się puste w środku. 
"Tak mało pozostało we mnie krwi? Nie ma już ani krzty eteru?"
 Jedyne, czego pragnął to koniec. Koniec wszystkiego, niech wszyscy zostawią go w spokoju, niech wszystko się skończy, niech wreszcie nie będzie "a póżniej..."! 
  "Nie byłem dobrym człowiekiem, ale, Ashi Przenajświętsza, ja już więcej nie przyjmę..."
  Uświadomił sobie, że w religii, którą wyznawał, jest sporo prawdy. Nauki Ashi głoszą, że śmierć w walce nie jest piękna ani jakkolwiek godna. Jeżeli poległeś znaczy to, iż byłeś za słaby. Przekonanie się o tym to najgorsza kara, bo nagle okazuje się, że wszelkie twoje dotychczasowe wysiłki były na nic. Zmarnowane lata, puste marzenia. Słabi są zbędni i tylko o tej słabości ludzie będą pamiętać, a nie o tobie, jako osobie. Samobójcy stoją w świetle silnych. Mieli dość odwagi, by zdecydować się na taki los. Każdy kiedyś umrze, to nie podlega dyskusji i chociaż ktoś powie, że samobójca "nie szanuje życia", ten ma pełne prawo unieść wysoko głowę i odparować z dumą, iż on WYBRAŁ, jak chce skończyć i ma na to pełen wpływ - nie wykończy go głupia przepuklina, jakaś choroba bądź inne w pełni przypadkowe warianty. Zanim jednak ze sobą skończy, ma obowiązek zadbać o najważniejsze dla niego kwestie. Często jest to spuścizna naukowa, dawno zarzucona pasja lub sprawy rodzinne. A jeżeli na nowo odnajdzie sens życia? Przegrał? Nie! Miał dość siły charakteru, by pogodzić się z losem, odkryć nowe źródło energii i przeć przed siebie mimo przeciwności, które na początku wydawały się przytłaczające. Czy Cahir mógł patrzeć na siebie przez pryzmat tytułu samobójcy? 
  "Nie, ja poległem z kretesem..."

* * *

   Na Stakedzie pracująca w Obserwatorium w zamku di Ardo kobieta uniosła głowę znad pergaminu, na którym spisywała wszelkie obserwacje dotyczące ogromnego kryształu górskiego. Czynność ta była boleśnie rutynowa, ponieważ wnioski nie zmieniły się ani troszkę od wielu, wielu lat. Dzisiaj jednak było inaczej. Jedno z ogniw runicznego łańcucha pękło z trzaskiem. Różowo-fioletowy zarys ślepi - zazwyczaj widoczny w postaci sennego przymrużenia - nabrał mocy i zdawał się uparcie wpatrywać w pracujące w pomieszczenia osoby. Badaczka przycisnęła do blatu marmurowego biurka kałamarz, który dziwnym trafem zaczął się przemieszczać. Wkrótce wszystkie przyrządy i luźniejsze przedmioty zaczęły drżeć.

* * *

    Gdy ktoś nazwał po imieniu, niechętnie otworzył oko. Mgiełka stopniowo usuwała się, chociaż z powodu wycieńczenia nie było mowy o ostrym obrazie. Zobaczył nad sobą Lorę, płakała i jednocześnie uśmiechała się w ten swój piękny sposób. Kiedy nieznacznie odwrócił ku niej twarz, zaczęła gładzić go kciukiem po policzku. Nie mógł się do niej odezwać, bo odebrano mu głos, lecz i tak cieszył się z jej obecności. Tak bliskiej. Tak wymarzonej... Wtem wyszczerzył zęby w dziwnym wyrazie, wzrok mu się zaszklił, by ostatecznie uronić jedną jedyną łzę - mylił się. Wcale nie nie-zależało mu na życiu. Miał po co żyć, dla kogo i nie chciał stracić tego po raz kolejny. Na tyle, na ile pozwalała mu ogólna niemoc przytulił się do Lory, a ona objęła go ramionami.  Cahir zaczął szczękać zębami w przedśmiertnych drgawkach. Wytatuowany na piersi kwiat począł świecić czystą bielą, jego maleńkie fragmenciki odrywały się od skóry i ulatywały w górę, by tam rozpaść się ostatecznie.

* * *

   Ogniwa łańcucha strzelały we wszystkie strony. Na krysztale z trzaskiem pojawiały się kolejne pęknięcia, a im było ich więcej, tym wyraźniejszy stawał się cień wielkiej sylwetki. Całe Obserwatorium trzęsło się w posadach, z sufitu i ścian sypały się drobiny marmuru oraz spoiwa. Badaczka upadła na ziemię, gubiąc przy tym okulary o cienkiej, pozłacanej oprawce. Słyszała, jak szkiełka trzasnęły. Ze strachem wpatrywała się w artefakt, w którym uwięzione stworzenie jakby zbliżało się do świata zewnętrznego. Złowroga bestia u bram. Istota stanęła tuż za kryształową ścianą, spięła się w sobie, po czym gwałtownie uwolniła ogromne pokłady energii. Kawałki pięknego więzienia rozproszyły się po pomieszczeniu, wbijając się w ściany i posadzkę. Fala uderzeniowa pomknęła dalej, zmiatając wszystko na swej drodze. Uczona uderzyła plecami w kolumienkę, obok przeleciało wyrwane biurko oraz krzesło. Nie mogła się podnieść, przyduszona ilością eteru w powietrzu. Pochodził od tajemniczego stworzenia, któremu nie zdążyła się przyjrzeć, bowiem wystrzeliło przez sklepienie Obserwatorium z dziwnym, piszczącym hukiem. 

* * *

   Czuła, jak Cahir słabnie. Charczał przy każdym płytkim oddechu, ale już nie drżał. Niezdarnie uniósł rękę, która niegdyś płonęła, teraz zaś przypominała dogasającą szczapę. Nieco demoniczne pazury pokruszyły się na oczach Lory. Delikatnie dotknął jej skroni, a ona nakryła jego dłoń swoją własną. Z ust obficie popłynęła mu krew, a mimo to uśmiechnął się. Lora po raz pierwszy widziała taki uśmiech u Cahira - szczery i pełen ciepła, jakim obdarza się kochaną osobę.  Również się uśmiechnęła przez łzy. Kilka chwil później, kiedy jego ręka wysunęła się z uścisku, szeroko otwierała oczy.
   - ...Cahir? - Szepnęła, drżącymi palcami dotykając twarzy mężczyzny. 
   Nie odpowiedział. Spoczywał w jej ramionach i półprzymkniętym, pozbawionym blasku okiem wpatrywał się w przestrzeń przed sobą. Wciąż się uśmiechał, z ust leniwie sączyła się krew. Ręka całkowicie pokryła się popiołem. Od piersi oderwała się ostatnia lśniąca drobina, która do niedawna była tatuażem. Lora zrozumiała, że Cahira już nie ma, że tym pierwszym i zarazem ostatnim uśmiechem się z nią pożegnał. Prawda ta zabolała bardziej, niż w najgorszych koszmarach. Bezwiednie przytuliła zmiennokształtnego i zapłakała głośno. Po dłuższej chwili podniosła wzrok, skuszona uczuciem czegoś mokrego prześlizgującego się między palcami. Zobaczyła stróżki krwi Cahira, nienaturalnie szybko spływające ku ziemi i wężowym ruchem płynące gdzieś w bok. Obejrzała się za siebie. Posoka zmierzała do Roderica, pod jego ręką skupiając się w szkarłatną kulę. Szczerze znienawidziła tego mężczyznę...


* * *

  Eldar warknął głośno z irytacją i jeszcze raz uderzył rogami w wielkie drzwi stodoły. Ani drgnęły. Wcześniej ryczał kilka razy, lecz bezowocnie próbował kogokolwiek w tawernie obudzić. Później przypomniał sobie, iż Santorin nakazał nałożyć na budynek gospodarczy zaklęcie wyciszające, ponieważ podobno chrapanie Brunatnoskrzydłego było nie do zniesienia. Po raz niezliczony wyciągnął szyję, popatrując jednym okiem przez malutki świetlik. Widział tawernę, kawałek podwórza oraz jeden z kamiennych szczebli klatki. Ryknął ponownie, wściekły, że nie może wyjść. Tam gdzieś, całkiem niedaleko Malgran ma kłopoty, walczy - czuł to - i on powinien przy nim być. Nie, on MUSIAŁ przy nim być! Nie mógł otworzyć drzwi, a świetlik mimo wszystko nie był na tyle nisko, by dało się przez niego dmuchnąć mrożącymi płomieniami i rozbić skałę. Sfrustrowany szponem zrobił kolejną dziurę w drzwiach. Zerknął przez nią, gdy coś huknęło na zewnątrz, jakby ktoś wystrzelił niestabilny pocisk magiczny. Ujrzał mężczyznę wzrostem równego z pierwszym piętrem tawerny, unoszącego się tuż nad ziemią. Nogi miał obwiązane czarnymi taśmami i ledwie można było je dostrzec zza błękitnych strzępów materiału. Koszuli nie nosił, prezentując światu zaprawdę nienagannie wyrzeźbiony tors. Jedna z jego rąk przez bardzo długie, ostro zakończone paznokcie wydawała się większa od drugiej, już normalnej. Głowę chronił przepięknie zdobiony, srebrzysty hełm z metalowymi skrzydłami oraz kilkoma łańcuszkami - chociaż widać było jedynie połowę twarzy, wprawne oko mogło odgadnąć, iż istota - czymkolwiek jest - była przystojna. Z pleców wyrastały dwie pary granatowych, rozłożystych skrzydeł. Słysząc szmery w stodole, anioł zwrócił się ku niej i bez najdrobniejszego machnięcia skrzydeł zbliżył do budynku. Eldar wyszczerzył zębiska i począł buczeć gniewnie. Mężczyzna wyciągnął szponiastą dłoń, jakby chciał ją włożyć przez dziurę i pogłaskać smoka, lecz zamiast tego pod gadem eksplodowało klepisko. Coś wyleciało na zewnątrz i uderzyło w rękę anioła z taką siłą, iż ramieniem szarpnęło do tyłu. Wkrótce ów niepozorny, mały fragment "czegoś" zaczął się zmieniać, w blasku wydłużać i zaginać. Niby kosa, lecz z rękojeścią, jak w mieczu. Z cichym stukotem do domniemanej głowni dołączały się kolejne oczka łańcucha, aż doszły do drugiej ręki, w której to wykształciła się bliźniacza broń. Konstrukcja lśniła ciemnym fioletem w świetle księżyca, a jego mdły blask załamywał się magicznie na nieznanych i skomplikowanych rzeźbieniach. Anioł uniósł jedną z kos ku górze, możliwe, iż ją pocałował, ponieważ po chwili piękne wzory zapłonęły lawendowym światłem. Skupił uwagę na Eldarze, bowiem smok począł mimo wszystko parskać i pomrukiwać cichutko, zdezorientowany nagłym skokiem stężenia eteru, od którego powietrze stało się aż mdło słodkie.  Istota wskazała pazurem kamienną klatkę ściśle przylegającą do stodoły, po czym machnęła niedbale ręką, jakby odganiała muchę. Niewzruszona dotąd konstrukcja rozpadła się na tysiące - nie, miliony - ciem, które rozleciały się we wszystkie strony, znacząc swą wędrówkę srebrzystym pyłkiem sypiącym się ze skrzydełek. Eldar wyszedł ze stodoły, instynktownie obejrzał się za przelatującymi mu przed nosem motylami, po czym popatrzył na swego wybawcę. Ten uniósł się nieznacznie w górę, przekrzywił na bok głowę i uśmiechnął się delikatnie. Dziwny był to uśmiech. Tajemniczy, lecz... Niewyjaśnionym sposobem napełnił smoczą duszę spokojem, jakiego nie zaznała od wielu, wielu miesięcy. Jakby mówił: "Wszystko będzie dobrze"... Anioł cofnął się, spiął delikatnie i jednym, potężnym machnięciem skrzydeł wystrzelił w niebo, wytwarzając przy tym podmuch wystarczająco silny, by zatrzeszczał budynek tawerny oraz stodoła. Pędził po nocnym sklepieniu tak szybko, że kreślił w powietrzu bladoniebieski ślad, który ciągnął się za nim niczym ogon komety. Smok nie omieszkał poinformować Malgrana o tym spotkaniu.
   "Malgran, anioł do was leci."
   Anioł? Jaki znowu anioł?! Na dęby Elenael, nie mam czasu na takie brednie! 
   "Nie wiem, ale... Wszystko będzie dobrze..."
  Po chwili jakby dotarło do niego, iż jest już wolny. Czym prędzej rozłożył skrzydła i spróbował dogonić dziwnego osobnika, który zmierzał tam, gdzie znajdował się również elf.

* * *

   - Czemu... to... nie chce... pęknąć! - Warczała Jellena, napierając plecami na plecy Malgrana i zaciekle uderzając obcasem w lodową ścianę. Zamrożenie wodnego więzienia zajęło jej kilka minut. Teraz żałowała tej decyzji, bowiem nie mogli rozbić przeszkody, chociaż kobieta kopała ją nieustannie, a Killinthorczyk przy pomocy roślinnych pędów mozolnie drżył w lodzie kanaliki, by później móc go rozsadzić.
  - Zamiast narzekać wykrzesałabyś z siebie trochę mocy i po prostu wysadziła tę kopułę w powietrze. - Odparował, balansując na cienkiej nitce cierpliwości. Walka, w szczególności magiczna, wystawia ciało i umysł na nie lada próbę. Gdy wojenny kurz opada, zmęczenie przychodzi do tego, kto wygrał. Zaś gdy walczący trwa zamknięty w pułapce, zjawia się irytacja. Emocja ta znalazła w sercu Malgrana należnie miejsce, przygotowane przez wcześniejsze rozdrażnienie faktem, że obecni tutaj magowie traktują go niemal jak popychadło. 
  - Moja broń leży gdzieś po drugiej stronie. Poza tym nawet jeśli nie osiągnęłabym swojego limitu mocy, jedną ręką nie zapanuję nad zaklęciem o wystarczającej mocy, aby skruszyć tę ścianę. Chyba, że chcesz, żeby i nas rozerwało. W takim układzie mogę spróbować. -  Fuknęła, jednocześnie ściskając stłuczone ramię. Zamierzała obejrzeć się na Malgrana, lecz coś odwróciło jej uwagę. Fantazyjnie pogięta tafla lodu ukazała powykrzywiany obraz, na którym Lora trzęsła się, tuliła do czegoś, a za nią stał Roderic i kumulował coś czerwonego. Pojąwszy grozę sytuacji, czarodziejka jeszcze wścieklej poczęła uderzać w ścianę więzienia. - Na boga... On ich zaraz zabije!
  Malgran spojrzał tam, gdzie Jellena i serce na ułamek sekundy mu stanęło. Wyszczerzył zęby, włożył więcej sił we wzrost bluszczu. 
  Roderic uformował czerwoną ciecz w drąg. 
  Lód skrzypiał. 
  Uniósł rękę, jakby zamierzył się do wymierzenia policzka. 
  Lód strzelał. 
  Z szerokiego zamachu posłał pocisk.
  Niewiadomego pochodzenia pisk narastał.
  Lód eksplodował.
  Zwaleni z nóg nagłym podmuchem więźniowie mozolnie podnieśli się na łokcie, kaszląc z powodu chmury pyłu, drobin ziemi i czegoś nowego w powietrzu - mdlącej słodyczy. Unieśli głowy, mając pełne zdziwienia miny. Krwawa włócznia rozbiła się i utworzyła wielką plamę na masie błękitnych piór. Góra poruszyła się, dwie pary skrzydeł rozluźniły uścisk "kokonu", ukazując  światu nienaturalnie wielkiego mężczyznę pochylonego nad Lorą. Ochronił ją. Dziewczyna niemrawo uniosła głowę i znieruchomiała na widok swego wybawcy. A on jedynie nieznacznie przekrzywił okryty srebrzystym hełmem łeb oraz uśmiechnął dziwnie uspokajająco. Nagle posmutniał, widząc ciało Cahira nadal przytrzymywane przez Lorę. Wyciągnął pazurzastą dłoń, delikatnym ruchem zamknął półprzymknięte oko nieboszczyka. Spod rzeźbionej przyłbicy pociekła krwista łza. Anioł odwrócił twarz do Roderic'a i podniósł się z klęczek.
  - Więc to wszystko?! Wystarczyło po prostu zabić hybrydę, żebyś się pokazał? Takie proste rozwiązanie... - di Ardo przez kilka ulotnych chwil wydawał się niemal histerycznie rozradowany, lecz wyraz jego oczu wnet powrócił do powagi, a może nawet zdradzał ogniki maniakalnej ambicji. - Dobrze więc. Z nikim nie związanego łatwiej będzie cię Spętać.
  Anioł, zjawa, cokolwiek to było nie przejawiało chęci do współpracy. Krwista plama, jak żywa, spłynęła po piórach wprost do ręki stworzenia. Kotłowała się chwileczkę, po czym zmieniła w coś małego i rozćwierkanego. Karmazynowy ptaszek przez tutejszych zwany kardynałem poderwał się i z gniewnym jazgotem umknął w powietrze. Życie...właściwie z niczego. Malgran, jak daleko sięgał pamięcią na chwilę obecną, nie widział czegoś takiego. Ożywić trupa, zbudować golema - to jedno. Stworzenie w pełni funkcjonującej istoty  w tak krótkim czasie i - zdawać by się mogło - od niechcenia to już inna sprawa. Czyżby legenda o stworzeniu manipulującym materią, którą niedawno opowiedziała mu rzekoma Kogita jednak była prawdą? Im dłużej przypatrywał się aniołowi, tym większego nabierał przekonania, iż jest on piękny. Nie w kontekście seksualności, lecz ogólnym. Otaczała go subtelna poświata, nawet najdrobniejszemu ruchowi towarzyszyła dziwna mistyczność, zaś tam, gdzie stąpał, pozbawione życia klepisko zmieniało się w dywan cieniuteńkich kryształków, mogących pretendować do miana niebieskawego, pedantycznie zadbanego trawnika. Istota nieznacznie rozpostarła ramiona, z wyimaginowanych rękawów wypadły dwie kosy na łańcuchu, który wciąż się rozbudowywał o kolejne ogniwa, aż zaczął ciągnąć się po ziemi, niczym metalowy tren. Ostrza niedbale cięły klepisko, znacząc je czarnymi "ranami" o krańcach płonących fioletowym ogniem. 
  Jellena dostrzegła coś innego - po raz pierwszy od początku tego starcia Roderic ustępował pola. Anioł szarpnął ramionami, wyrywając kosy z ziemi. Z początku leciały bezwładnie, lecz wystarczyło odpowiednie pociągnięcie, by oba łańcuchy wygięły się w pętle. Siła odśrodkowa zapewniła impet, dzięki któremu ostrza uderzyły w ziemię tuż przed Rodericiem. Stwór ruszył biegiem na arcymaga, wyminął oręż i pędził dalej. Wśród częstych rozbłysków dorabiały się kolejne oczka wciąż popuszczanego łańcucha. Wtem atakujący wyskoczył nieznacznie w górę, aż nienaturalnie obracając się niemal poziomo. Płonące kosy zatoczyły szeroki łuk, znacząc przestrzeń czarnymi bliznami, po czym huknęły w ziemię. Towarzysząca temu eksplozja  wywołała niemały podmuch energii, od której w powietrzu epizodycznie rysował się pajączek wyładowania. Malgrana i Jellenę po raz wtóry tej nocy ścięło z nóg. Zarzuciło nawet Eldarem, który właśnie podchodził do lądowania i nie wyszło ono tak, jak powinno. Smok przewrócił się na brzuch, po czym przycupnął, aby łatwiej było go dosiąść. Nisko opuściwszy łeb, warczał gardłowo i obserwował otoczenie, gotów zaatakować każdego, kto spróbuje zagrozić biegnącego ku niemu Malgranowi. Mimo to zaintrygowała go dziwna werwa, poniekąd ulga, z jaką elf usadowił się w miejscu, gdzie szyja łączyła się z barkami.
  - "Dlaczego nie walczymy?"
  - Później Ci opowiem.
  Czarodziejka w czerni zatrzymała się w połowie dystansu. Zawróciła i podbiegła do Lory. Chwyciła ją boleśnie za przedramię, szarpnęła mocno, lecz ta nie chciała ruszyć się ani o centymetr od Cahira, którego dopiero odzyskała i straciła jednocześnie. 
  - Ruszże się!
  - Ale Cahir...
  - ... nie żyje i wszystko mu jedno! My żyjemy i tak powinno zostać! A teraz chodź! - Wykrzywiła się w gniewie i brutalnie pociągnęła Lorę za sobą.
  Podczas gdy Malgran próbował łapać powietrze, ponieważ duże stężenie eteru sprawiało mu coraz większe trudności z oddychaniem, Eldar patrzył na pole bitwy. Leżący wszędzie lód, płonące "blizny" przestrzeni, zmagania walczących. Kruczowłosego mężczyzny nie znał, zaś rosła istota nieustannie była w ofensywie, wyprowadzając obszarowe, widowiskowe ataki. Węch smoka wychwycił metaliczną woń, wzrok podążył za zapachowym śladem. Mniejszy i większy rozbryzg kwi, plama... Uczucia zdominował smutek, gdy dostrzegł Cahira, czy też to, co zeń zostało. Swego czasu sporo złego między nimi było, lecz gad potrafił docenić czyjeś umiejętności bojowe. Godny przeciwnik nie powinien zostać tak poniżony - tak dyktował honor. Z jednej strony pojawiła się niezdrowa satysfakcja, że trafiła kosa na kamień, ale z drugiej? Przykrość. Poprzez więź telepatyczną z Malgranem Eldar dowiedział się o wielkiej, odwzajemnionej miłości Cahira do Lory. Teraz Lily będzie cierpieć jeszcze bardziej, niż kiedy nie wiedziała co się z polimorfem dzieje. A smok polubił zielarkę...
  - "A co to za jedna?" - Warknął, groźnym spojrzeniem obserwując, jak nieznana kobieta pomaga Lorze dosiąść smoka, a następnie z trudem wdrapuje się na smoczy grzbiet. - "Z trzema osobami za ciężko. Złaź!"
  Jellena nie odpuściła. Znacząco uderzyła obcasem w bok Eldara, słowami godząc w najwrażliwszy możliwy punkt...
  - To tłuszcz, czy mięśnie?!
  Eldar ryknął wyzywająco, silnie odbijając się od ziemi. Umknął w powietrze w samą porę, gdyż kolejny atak anioła wywołał następną falę energii. 
  To, co pozostawili za sobą, dla każdego było kotwicą na innej płaszczyźnie życia - dla Jelleny, legendarne stworzenie; dla Lory, miłość, którą siłą jej odebrano; dla Malgrana, Roderic di Ardo, oprawca, którego niechcący przywiódł do zwierzyny...


* * *

  Powtarzalny, tępy huk jako pierwszą wywabił z łóżka Nissare. Zaspana wyszła przed tawernę wbrew powszechnemu zakazowi opuszczania jej po zmroku. Przetarła oko, odgarnęła kosmyk z oczu i rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu źródła dziwnego łomotu. Naraz musiała osłonić oczy przed chmurą piasku, jaką wzbiło gwałtowne lądowanie Eldara. Zakasłała kilkukrotnie i popatrzyła zdezorientowana na wielkiego smoka o lśniącym w ciemności wejrzeniu oraz kolejno zeskakujące z jego grzbietu osoby.
  - Rozumu nie macie, że szwendacie się po nocy?!
  - Uspokój się, na pewno nie łazili nigdzie bez powodu. - Głębokiego mruku Atroxa nie szło nie usłyszeć.
  Rosły mężczyzna nieśpiesznie schodził po schodkach i stanął obok Nissare. Przymrużył lśniące w mroku ślepia, twarz mu stężała. 
  - Coś jest nie tak... Obudź kogo się da i ściągnij do sali jadalnej. 
  Pomysł Balzigeera okazał się słusznym, gdyż każdy winien był usłyszeć przyniesione przez Malgrana, Lorę i Jellenę wieści. Zjawili się niemal wszyscy - poza Santorinem - i próżno szukać było na ich twarzach innej emocji, niż przygnębienie bądź niedowierzanie. Nissare sama wyglądała jak cień człowieka, ale bez mrugnięcia okiem pozwoliła Lorze wypłakiwać się w ramię. Tuliła ją, jak na przyjaciółkę przystało, mimo że droga do tej przyjaźni była bardzo wyboista. Przycupnięty na blacie jednego ze stołów Hefan jako pierwszy przerwał ogólne milczenie.
  - Więc to dziwadło jednak diabli wzięli. - Wyskrzeczał.
  Atrox, dotychczas natarczywie wpatrzony w kobietę w czerni, spojrzał się krytycznie na chochlika, niby urażony porównaniem, za to Lora wybuchnęła mieszanką furii i smutnej histerii.
  - Nie mów tak o nim! 
  - A jak mam mówić o tym popaprańcu nie-do-końca-świętej pamięci?! Wyglądał jakby jego matkę wychędożył tabun różnych rasowo jełopów i równie popieprzony miał charakter!
  Malgran siedział na krześle i po zdaniu relacji z potyczki nie odzywał się ani słowem. Patrzył na swoje dłonie, na kręcony kciukami młynek i bił się z myślami, skutecznie ignorując telepatyczne połączenie z Eldarem, który bombardował go zastrzeżeniami wobec Jelleny, że "jest z nią coś nie tak" bądź "to nie jest człowiek". Było mu źle z samym sobą, gryzło go, iż nie sprostał stereotypom. Bo przecież Smoczy Jeźdźcy to potężni wojownicy, przed którymi ludzie gną się w pokłonach i drżą na myśl o ich gniewie. Są darzeni szacunkiem. Elf czuł, że na takowy szacunek nie zasłużył. W końcu, gdyby nie jego obecność, słowo magii nigdy nie obudziłoby umiejętności dziedzicznej Cahira i Roderic by go nie znalazł. Co więcej, polimorf wiedział, że arcymag się zjawi, nawet ostrzegł przez tym Malgrana, który pomimo tej wiedzy nie sprostał zadaniu. Owszem, mógł szukać wymówek: "Jestem dyplomatą, nie wojownikiem", lecz w żadnej mierze go to nie wybielało. Dwa razy zawinił. Skruszony zerknął na pogrążoną w rozpaczy Lorę. Nie lubił Cahira za jego sposób bycia, ale... Ktoś, kto potrafi kochać, nie zasługuje na śmierć. Nawet polimorf-morderca. 
  - Gdy przyszło co do czego, nie zawahał się stanąć w obronie innych... - Szepnął, w pamięci mając fakt, że Cahir uratował Lorę oraz zawczasu uwięził Eldara, który nijak nie potrafiłby oprzeć się lub uniknąć kontroli krwi. 
  Falę refleksji przerwał Eldar po raz kolejny niemal wrzeszcząc w umyśle elfa zdanie, które od pozostałych różniło się tylko konstrukcją, bo sens miał się całkiem dobrze:
  "Ta cała Jellena nie jest człowiekiem, bo nie ma zapachu! Dalej, zapytaj ją! Ba! Przyjrzyj jej się!"
  Malgran roztarł pulsującą bólem skroń i począł obserwować Jellenę. Teraz, w świetle lamp i świec, widział ją doskonale, bo nie zlewała się z otoczeniem z powodu czarnego odzienia. Była wysoka, do tego szczupła jak większość czarodziejek. Nosiła się równie ekstrawagancko. Na szyi dyndała lodowa śnieżynka przytwierdzona do aksamitki, dość mocno przysłonięta przez kołnierz ze sterczących sztywno, wąskich piór. Był on częścią czegoś, co stanowiło połączenie gorsetu i długiego płaszcza bez rękawów, z którego zostawiono rozcięty na pół tył. Ciemnej koszuli widać było niewiele, tyle co na ramionach, z powodu długich, ozdobnie haftowanych rękawic posiadających srebrzyste szpony na kciukach, palcach wskazujących i środkowych. Dopasowane spodnie wpuściła w wysokie buty o solidnym obcasie. Jellena była piękna z powodu dziwacznej nienaturalności - krótko obcięte, zwichrzone włosy okazały kredowobiałą, symetryczną twarz, a której mocno odcinały się umalowane na ciemno usta i wielobarwne oczy, jakby ktoś wlał tęczę w jej tęczówki.
  Killinthorczyk zmarszczył brwi, uderzony pewną niezgodnością. Jellena przyglądała się własnej dłoni, rozprostowując to zaciskając palce, i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie była to ręka, która podobno była poważnie stłuczona. Nie powinna być w stanie nią w ogóle ruszyć! To dodało mu odwagi.
  - Kim Ty w ogóle jesteś?
  Czarodziejka miała spojrzenie niby żmija, jedynie charakterystycznego syczenia zabrakło.
  - Już mówiłam. Jellena Montsimard.
  - Chodzi mi o coś innego.
  - Ja Ci powiem, kto to jest. - Osoba najmniej oczekiwana przerwała tę bezowocną wymianę zdań. Atrox odepchnął się od ściany. - Jellena Montsimard to łowczyni reliktów, członkini kohirskiej Rady Magicznej, a także killinthorski szpieg. Jest przebiegła i niebezpieczna przede wszystkim dlatego, że zawsze dostaje to, czego chce... Nie, Ty DASZ jej to, czego chce czy to podczas rozmowy, czy zaraz po tym jak zaciągnie Cię do łóżka. Co więcej, to Homunculus, sztuczny człowiek.
  Zapadła głęboka cisza, podczas której wszyscy patrzyli na Jellenę. Lora na chwilę przestała łkać, Nissare zamarła, zaś Malgran i Hefan mieli podobne miny - z otwartymi ustami wytrzeszczali oczy na czarodziejkę. Sama zainteresowana wypchnęła biodro, oparła na nim dłoń i nie przestawała uśmiechać się jadowicie. 
  - Skoro już czynimy sobie uprzejmości może by się pan przedstawił, panie Balzigeer. Czy może powinnam zwracać się per Khailon Arakyey?
  Twarz demona pociemniała i ściągnęła się w złowrogim wyrazie. Wyglądał niczym potwór. Jellena musiała uderzyć w czuły punkt, ponieważ mężczyzna machnął ręką, jakby chciał uciąć dyskusję.
  - Dość, Jellena.
  - Oh, a to niby dlaczego? - Zrobiła niewinną minę, lecz po oczach dało się poznać, iż czerpie z tej sprzeczki niewymowną satysfakcję. Głupim był ten, kto śmiał nawet próbować zmieszać ją z błotem. - Przecież niecodziennie spotyka się kogoś, kto dzierżył tytuł Łowcy Głów, próbował najechać Killinthor w czasach świetności Imperium Teoklacji Jordyjskiej, dawno już nieistniejącej z resztą, a także zabił dwóch Smoczych Jeźdźców, w tym Sicelisa, na którego cześć nazwano pobliskie jezioro. Wtedy chyba nadano ci przydomek "Śnieżny Demon", prawda? No, no, nie każdy może się pochwalić także faktem, że napisano o nim poemat. Krwawa Śnieżyca  to kawał dobrej lektury, muszę przyznać.
  Malgran schował twarz z dłonie i westchnął przerywanie. Mdliło go. Najpierw z powodu  śmierci Cahira, a teraz dowiedział się, że spędził upojną noc z Homunculusem-szpiegiem i grał w karty z zabójcą Smoczych Jeźdźców. Na Dęby Elenael... 



[VOLTURNO]
Autor: SanMandara
Źródło: deviantart.com

[JELLENA]
Autor: CorbinHunter
Źródło: deviantart.com

Część 2. Grzech śmiertelny: Nieumiarkowanie. Dusza w kawałkach. [1/2]

"So when you’re feeling crazy
And things fall apart
Listen to your head
Remember who you are."
~ Three Days Grace, "Unbreakable Heart"


  Zimno. Powoli uniósł głowę.  Rozkleił powieki i powiódł nieprzytomnym wzrokiem wokół. Tu i ówdzie leżały spróchniałe konary, ich powyginane i gęste korzenie zasłaniały dalszy widok; przed nim wznosił się stromy brzeg, straszący resztkami zniszczonej, egzotycznej roślinności. Niemiłosierny ból eksplodował w skroni, powodując wściekłe szerzenie zębów. Cahir warknął z udręką. Sięgnął na oślep i podciągnął się, chociaż wygładzone przez nurt rzeki kamyki nie dawały najlepszego oparcia. Jeszcze kawałek... 
  Z głośnym sapnięciem upadł na plecy, wystarczająco daleko od wody, by jej chłód nie pozbawił go resztek siły. Jeszcze raz rozejrzał się, upewniając się czy jest bezpieczny. Odjął rękę od rozciętego boku, cała ociekała krwią. Wiedział, że jeśli czegoś nie zrobi, będzie miał poważny problem. Ostrożnie podciągnął się do niezgrabnego siadu. Zdusił w sobie krzyk, gdy kolejny impuls bólu przebiegł przez pocięte batem plecy. 
  - Przeklęty niech będzie każdy pieprzony... - Warknął pod nosem. 
  Chwiejnie stanął na nogach i, zgięty w pół, ruszył niepewnym truchtem w dół rzeki. 


* * *

 Silniejsze niż wcześniej obijanie głową o coś przywróciło go do rzeczywistości. Z czasem rozmazany obraz wyklarował się na tyle, by rozróżnił pochylone nad nim postacie. Były to dwie kobiety, obie czarnowłose i śniadej cery. Jedna z nich miała na głowie niebieską chustę w kropki oraz umorusana była na policzku krwią. Ogarnięty dezorientacją machnął ręką by je odgonić.
  - Ćśśś... Leż spokojnie. - Szepnęła troskliwie ta, która złapała go nim zdołał którąkolwiek uderzyć. Spojrzał na nią bezrozumnie, stwierdził, że była dość  młoda nim wzrok uciekł mu ku górze...


* * *

   W ciszy leżał wśród koszy z ubraniami, worków z warzywami i innymi szpargałami, zapatrzony w materiałowy dach krytego wozu. Kobiety, które go wcześniej opatrywały, musiały teraz siedzieć na koźle. Sądząc po ciągłym podskakiwaniu na wertepach, wciąż byli w drodze. Ale dokąd? Obrócił głowę na prowizorycznym posłaniu, jakby chciał wzrokiem przebić płachtę dzielącą woźnicę i wnętrze wozu. Zastanawiał się, jak go znalazły? Dlaczego mu pomagają? Czego chcą? Szybko przerwał wszelkie rozważania, spłoszony nagłym pojawieniem się jednej z wybawicielek, tej młodszej z żółtą chustą w brązowe wzory owiązanej wokół okrągłej główki. Dziewczyna na oko kilkunastoletnia prześlizgnęła się z wyraźną wprawą między bagażami i przysiadła na piętach obok Cahira. Polimorf ze stękiem powoli uniósł się wystarczająco wysoko, by móc oprzeć ciężar zmęczonego nieustanną walką o przetrwanie ciała na łokciach. Przyszło mu to nieporadnie, ponieważ każde drgnięcie mięśni grzbietu eksplodowało bólem tak wielkim, iż pod zaciśniętymi kurczowo powiekami strzelały salwy wielobarwnych mroczków. Bez słowa skargi przyjął gliniany kubeczek z gorącym naparem. Raz jedyny zaciągnął się ziołowym aromatem, lecz nie wyczuł nic więcej poza standardową nutą goryczki. 
  - Kiedy człowiek śpi, nie czuje bólu, a ciało odpoczywa. - Odezwała się nieśmiało dziewczyna.
  Nie czuła się komfortowo. To było widać, jak na dłoni. Co chwila zaciskała spracowane rączki w pięści lub nerwowo miętosiła spódnicę na kolanach, wierciła się niestannie, rzucała wokół nerwowe spojrzenia. Jednak ani myślała opuścić wnętrze wozu i zająć miejsce na koźle, wyraźnie wyczekując, aż znaleziony chory wreszcie wypije lekarstwa. 
  Filozofia Cahira na chwilę obecną była zatrważająco prosta - byle dalej od domu i od ojca, a każdy, kto nie nosi jego barw jest przyjacielem-narzędziem, które pomoże w ucieczce. Zerknął badawczo na dobrodziejkę, po czym wypił przyniesiony przez nią napar. Odstawiwszy kubek, zmarszczył brwi próbując utrzymać wzrok w jednym punkcie. Kręciło mu się w głowie, na powieki stopniowo acz nieubłaganie wkradała się przemożna senność. Z długim westchnieniem powolutku opadł na deski i obrócił głowę na bok, by jeszcze przed snem dostrzec, jak dziewczyna sięga po koc i z bólem na twarzy nakrywa nim polimorfa.


* * *

  - Wstaajeemyy.
  W głowie Cahira zaczęło rozbrzmiewać przytłumione echo czyjegoś głosu. Pewne nuty w nim zawarte były mu znane, lecz tony rozciągały się, gięły i skręcały, nie pozwalając jednoznacznie określić płci mówiącego. Na początku zdania był kobietą, później może dzieckiem, kończył zaś mężczyzna...
  - Wstaawaj.
  Mruknął coś niezrozumiale w odpowiedzi i delikatnie pokręcił głową. Nagle ktoś chwycił go za podbrudek lodowatymi palcami, po czym szarpnął twarz ku górze. Intensywne, białe światło uderzyło Cahira przez powieki. Stęknął głośno, zamrugał intensywnie. Wtedy wziął szybki oddech i sparaliżował go strach. Roderic wygiął usta w okrutnym uśmiechu.
  - Ileż można prosić, byś łaskawie otworzył ślepia? Nie tak cię wychowałem... - Usunął się na bok, by móc bez przeszkód okrążać swą ofiarę, którą tak szczęśliwie odzyskał. Dziwnym trafem miał obie ręce, jedną normalną, a drugą krył pod czarną rękawiczką.
  Cahir warknął cichutko, napiął się i nieco uniósł z kolan. Wtem czyjeś silne ręce chwyciły go za ramiona, rozciągnęły je na boki. Na nic zdała się nieporadna, bezsensowna szamotanina. Roderic przystanął na chwilę i zaczepiwszy paznokciem o czarną nitkę, nieznacznie szarpnął krzyżykowymi szwami na boku. Polimorfowi nie udało się zatuszować bolesnego sapnięcia.
  - Całkiem solidne... - Znów przeszedł na bok, tym razem przesunął dłonią po jedwabistych piórach skrzydła. Chwil parę bawił się jednym z nich, po czym chwycił i pewnym szarpnięciem wyrwał. Uniósł je, zaczął kręcić dutką w palcach, z krwiożerczym rozmarzeniem obserwując taniec granatowych refleksów, ślizgających się po całej powierzchni pióra. - Piękne.... Urżnąć.
  Na sekundę, która wydawała się być nieskończonością, świat Cahira stanął w miejscu. Z lekko rozchylonymi ustami wbijał w Roderica zamarły w niedowierzaniu wzrok. Wszystko wydawało się nierealne. Ojciec odchodzący w kierunku wymyślneg tronu na niewielki podejście, wciąż bawił się zdobytym piórem. Młoda dziewczyna, którą kilka godzin wcześniej uważał za swą wybawicielkę, teraz spuszczała wzrok i przyciskała do piersi wypchany czymś woreczek. Ogrom i przepych pomieszenia, połacie ciężkich kotar opatrzonych złotymi frędzlami na końcach, rzędy zbroi z przyciemnionego metalu, imitujących na przemian anioły  i demony. Urżnąć... skrzydło...? Przerażający sens tego rozkazu rozpalił w Cahirze ogień buntu, niekrępowanej niczym nienawiści, która poczęła napędzać dotąd wyzute z sił mięśnie. Przetaczała się po żyłach i sprawiała, że każda komórka ciała płonęła od adrenaliny, jaką potrafi wzbudzić tylko instynkt, przeczuwający chwilę zagrożenia.
  - Nie wolno ci...! Nie możesz! NIE MASZ PRAWA!
  Strażnicy szarpnęli go do góry, szwy ciągnęły bezlitośnie ciało, lecz to wszystko było małostkowe, bo do bólu można przywyknąć... Poderwał z ziemi ogon i uderzył nim jednego z wojowników pod kolanem, aż jeden z kościanych kolców przeszedł na wylot. Mężczyzna wrzasnął przeraźliwie, puścił ramię Cahira i upadłszy na ziemię, zaczął ściskać ranę. Polimorf nie oglądał się na niego. Zacisnął dłoń w pięść, po czym z szerokiego zamachu zbił ją w "T" otworu w hełmie drugiego oprawcy, wciskając mu głowę w skórzaną wyściółkę. Wyrwał z miejsca i pobiegł za Roderic'iem. Nie zważał na pęknięte w kilku miejscach szwy, na cieniutkie stróżki krwi sunące leniwie po skórze, na wyłaniających się z bocznych naw kolejnych okrytych żelazem mężów. W czasie krótkiej sekwencji kroków jego ciało dokonało makabrycznej przemiany, podczas której korpus pochylił się do przodu, ogon uniósł się do linii prostej z kręgosłupem, przednie kończyny skurczył się proporcjonalnie do wydłużonych tylnych, zaś palce zredukowały się do trzech u każdej łapy. Twarz  uległa znacznemu wydłużeniu, dziąsła ociekały krwią od wyżynających się rzędów kłów. Okryty lekko kremową, przetykaną czarnymi cętkami łuską gad niewyższy niż człowiek sprężystym sprintem pognał w ślad za zwierzyną. Skoczył na pierś wojownika, który zdążył stanąć mu na drodze. Nawet obnażony miecz nie zdołał zatrzymać poczwary. Przewróciła śmiałka, szybkim acz pojedynczym ruchem zakrzywionego szponu przedziurawiła mu gardło i poleciała dalej. Slalomem wyminęła ludzkie konstrukty, powolne i marne w swym rozwoju, po czym odbiła się gładko, by z rozdziawioną paszczą opaść na Roderic'a. Mag nieśpiesznie obrócił się bokiem i wyciągnął przed siebie rękę. Na jego ustach tańczył pełen kpiącego rozbawienia uśmiech, gdy rozprostował trzy palce. Stwór zawisł w powietrzu, chwycony za gardło niewidoczną pętlą szarpał się i prychał. Strzelał nienawistnym wzrokiem na przeciwnika, który z zaistniałej sytuacji czerpał nieprzepartą radość.
  - Ależ ty bojowy... - Zamruczał z pasją.
   Sukcesywnie zaciskając krtań potwora, savaati wymusił jego powrót do ludzkiej formy. Przekrzywił delikatnie głowę, zaciekawiony licznymi, choć cienkimi stróżkami krwi, cieknącymi spomiędzy ostałych jeszcze szwów. Delikatnie zmarszczył brwi, mruknął z cicha, niby coś rozważał, lecz wyraźnie zaniechał rozmyślań na ów tajemniczy temat. Energicznie machnął ręką, a Cahir łupnął głucho w posadzkę. Niewidzialna siła dociskała go coraz mocniej, czuł, jakby każda cząstka jego bytu ważyła tonę. Coraz ciężej przychodził oddech. Wkrótce przygniatane kośćmi mięśnie i ścięgna zaczęły w potwornym bólu wyginać ciało pod przedziwnymi kątami dopóty, dopóki z gardła Cahira nie wyrwał się krzyk.
  - Ślicznie... Pięknie! Pięknie krzyczysz... Zabrać mi TO stąd i macie zejść mi z oczu albo doń dołączycie!
  Strażnicy dopadli do polimorfa, chwycili go za ramiona, skrzydło oraz ogon , po czym szarpnęli do góry. Mimo to zapanowanie nad więźniem przychodziło im z trudem, ponieważ prężył mięśnie i rzucał się na wszystkie strony, na ustach mając tylko jedno zdanie:
  - Nie masz prawa!
 Chrzęst zbroi wykonanych z matowego metalu oraz podzwanianie kolczug pod nimi skrytych towarzyszyły im przez całą drogę, podobnie jak wściekle wykrzykiwane groźby.  Cahir nie chciał dać za wygraną. Mięśnie paraliżował ból, w cieniu świadomości skradało się otępienie spowodowane nieustannym krwawieniem, ale serce i umysł zaślepiała furia na Roderic'a, na jego nieskalaną wyniosłość. Na własną bezsilność. Rzucał ciałem na boki, kiedy kroczyli korytarzem odchodzącym od prawej, bocznej alkowy sali. Zapierał się w miejscu, gdy sprowadzali go po wilgotnych, krętych schodkach w dół jednej z wież - głównych ozdób zamku. Znów szedł korytarzem, w którym zewsząd dochodziło echo kapiącej wody. Mijali rzędy pancernych drzwi do różnych cel, różnych sal tortur. Wiedział co znajduje się za poszczególnymi, lecz poprowadzono go do pomieszczenia na końcu wyimaginowanie niekończącego się holu. W niekontrolowanym napadzie paniki zmieszanej ze złością począł rzucać się jeszcze zacieklej. Jeden z żołnierzy kopnięciem otworzył drzwi. 
  Wnętrze nie było duże, zdecydowanie mniejsze od innych pomieszczeń przeznaczonych do okrutnych rozrywek. W srodku znajdował się jedynie prymitywny stół z dziwnym, skórzanym zawiniątkiem na blacie oraz osobliwa instalacja. Przypominała dyby, lecz głowa i każda ręka miały oddzielny postument. Nie było łańcuchów ani innych kajdan.
  Cahir wygiął grzbiet, całym ciałem ciągnął do tyłu, ale nie udało mu się przeważyć. Siłą rzucono go na kolana i rozciągnięto między dybami.  Z otworów w ścianach wystrzeliły lśniące, niebieskie taśmy, które oplotły się wokół nadgarstków polimorfa. Szarpnął sie bezsilnie, wykręcało dłonie na próżno.
  Szczeknął zamek. Do środka wszedł niewysoki mężczyzna w skórzanym kaftanie z głębokim kapturem. Z powodu utwardzanych rękawic po łokcie i sznurowanych butów do kolan wydawał się jeszcze mniejszy. Cahir powitał go nienawistym spojrzeniem, czując doń instynktowną odrazę. Człowieczek bez słowa podszedł do stołu i rozwinął zawiniątko. Czule sunął palcami po jego zawartości, aż natrafił na coś szczególnego. Wyciągnął to i rozciągnął. Ruszył w kierunku Cahira z błyszczącą siwo żyłką. Garota. di Ardo zamarł na ułamek sekundy, po czym z nową werwą zaczął szamotać się w okowach. Na polecenie Człowieczka strażnicy złapali więźnia za ramiona, aby go unieruchomić. Jeden przytrzymywał skrzydło, podczas gdy kat przystępował do pracy.
  Na początku dotyk żyłki był nawet przyjemny, chłodny. Lecz gdy zaczęła zagłębiać się w ciało, ów uczucie zniknęło. Pojawił się ból nie do opisania. Ruchy garoty przypominały ruch piły - nieubłaganie przecinała skórę, ciało, zaczęła rżnąć kość... Cahir cały czas krzyczał i próbował walczyć z oprawcą. Wkrótce ochrypł...

* * *

  Obudził się na klepisku, półprzytomnie rozejrzał się po ciemnicy. Podczas przełykania guli coś zaczęło go mocno kłóć w gardle. Sięgnął do szyi i znalazł na niej obrożę z chłodnymi, tępymi łebkami igieł. Nieopatrzny ruch ręką spowodował falę bólu w okolicy łopatki. Z trudem sięgnął do pleców. Była tam wielka rana, wciąż krwawiąca. Mężczyzna zacisnął powieki, zagryzł usta i skulił się. Pogrążył się w milczącej rozpaczy.

* * *

  Trudno rzec ile czasu upłynęło nim przyszli znowu. Trzech wojowników zeszło po schodkach w celi i otoczyli więźnia. Wykrzykiwali między sobą, że nareszcie mogą robić swoje, skoro Roderic stracił zainteresowanie "zabawką". Cahir cały czas tkwił w żałobie po wolności, jaką dawał mu niegdyś lot. Zwinął się w kłębek, kiedy stalowe buty raz po raz uderzały w ciało. Kopali go ludzie napędzani nienawiścią i potrzebą okazania własnej wyższości w stosunku do czyjeś ohydy. Tacy sami, jak on dawniej...


* * *

  Szczerzył zęby z bólu, kiedy próbował obrócić się na plecy. Trząsł się i nie mógł w pełni rozprostować kończyn. Niechcący podrażnił ranę na łopatce. Oczy zaszły mu mgłą, ale gdy rozkleił powieki dostrzegł w górze maleńki świetlik. Przemógł się, podpełzł do ściany i począł się po niej wspinać, aż stanął w miarę prosto. Z sykiem złapał się za bok. Później tęsknie zapatrzył się w okienko, w światełko. 
  Lora - cóż teraz robisz...?
  Świetlik rzygnął brudną wodą. Przyniesiony przez nią kamyk uderzył Cahira w podbite oko.


* * *

  Tym razem przyszło tylko dwóch. Chwycili polimorfa pod ramiona i wciągnęło po schodkach. Korytarz nic się nie zmienił. Nadal śmierdział wilgocią i śmiercią. Za drzwiami innych cel było cicho - wszystkich wykończyli, czy Cahir był jedynym więźniem?
  Ta komnata była inna. Stało tam eleganckie biurko oraz dwa krzesła. Dodatkowymi przedmiotami była stojąca na blacie świeca, kilka dokumentów oraz flakonik. Nie był ozdobą, nie mógł. Dość duża butelka wykonana była z rżniętego szkła zabarwionego na bladoniebieski kolor. Przysadzista na dole, płynnie zwężała się, aż zwieńczył ją maleńki, kryształowy koreczek. 
  Był również zakapturzony Człowieczek, przeglądał przygotowane wcześniej dokumenty. Ruchem dłoni nakazał strażnikom usadzić polimorfa na krześle i skuć. Zasiadł naprzeciwko i splótł palce, cierpliwie czekając, aż więzień przestanie szarpać nadgarstkami. Uzyskawszy wreszcie jego uwagę, przysunął sobie pierwszą kartę. Głos miał przymilny, lecz z niebezpieczną nutką, jak każdy, kto przeprowadza przesłuchanie.
  - Panie di Ardo, spotkał pana swego rodzaju zaszczyt. Niepodobnym jest, aby Moltosavaati Roderic nakazywał przesłuchanie kogoś z familii...
  Więzień prychnął.
  - ...ale, jako że nie otrzymałem konkretnych instrukcji, jak się z panem obchodzić, zastosuję podstawowe procedury. Ufam, że je pan zna? Wszystko zależy od pana. Im szybciej usłyszymy to, co chcemy, tym szybciej pan wróci do celi. Kłamstwa i anegdoty niezwiązane ze sprawą będą karane.
  Cahir odwrócił głowę.
  - Mimo to liczę na owocną współpracę. - Przebiegł wzrokiem po trzymanej karcie, po czym rozsiadł się wygodniej. - Zasadnicze pytanie brzmi: czy wie pan, dlaczego pan  tutaj jest?
  Nic nie powiedział.
  - Panie Cahir, nie ma sensu tego ciągnąć. Obaj wiemy, że wie pan, gdzie jest dargrima, ponieważ wiele lat temu ją pan ukradł. A my tylko chcemy wiedzieć, gdzie jest schowana. - Nie doczekawszy się odpowiedzi, Człowieczek westchnął teatralnie. Zebrał wszystkie formularze, stuknął nimi o blat biurka, ażeby je wyrównać, po czym odłożył na bok definitywnie. - W takim razie inaczej... Widzi pan tę buteleczkę? To serum prawdy. Jego głównym składnikiem jest opium, substancja w gruncie rzeczy nielegalna i silnie uzależniająca. Mógłbym nakazać wlać całą dawkę do pańskiego gardła i obserwować efekty, czy zmieni się pan w zaślinionego niewolnika, czy zacznie konwersować z halucynacjami. Nie zrobię tego, bo widzi pan, panie di Ardo, uwielbiam rozmawiać z ludźmi. Jestem typem słuchacza, nie razi mnie paplanina innych niezależnie od tematu. Wymiana poglądów ze zdrową umysłowo osobą jest daleko bardziej ciekawa, aniżeli z lunatykiem. Pana również z chęcią wysłucham, o ile zechce pan wreszcie powiedzieć cokolwiek. Dialog wymaga zaangażowania obu stron, inaczej zmienia się to w monolog.
  - Jaki masz w tym interes? - Warknął Cahir. Niespodziewanie pięść strażnika uderzyła go w szczękę tak mocno, iż niemal zwalił się na ziemię razem z krzesłem. Splunął na posadzkę mieszanką krwi i śliny.
  - Ostrzegałem, że kwestie niezwiązane ze sprawą będą karane... Ponieważ wiąże mnie obowiązek przeprowadzenia wywiadu proponuję pewną grę: zadam panu pytanie i jeżeli odpowie pan dobrze, czyli w związku z obecną sytuacją, zyskuje pan prawo zadania pytania mnie. Jedyną zasadą jest prawdomówność. Przystaje pan na taki układ, panie di Ardo?
  - A jeśli nie zechcę odpowiedzieć? - Kolejny prosty wylądował tym razem na kości policzkowej. Cahir sapnął głośno, potrząsnął głową i wyprostował się. A więc musiał udzielać odpowiedzi, gdyż jej brak również uchodził za "niezgodny ze sprawą".
  - Zapomniałem wspomnieć, iż to ja pierwszy zadaję pytanie... Czy ukradł pan dargrimę sześćdziesiąt jeden lat temu?
  - Tak. - Odparł, uznawszy, iż jedynym ratunkiem są kategoryczne odpowiedzi bez zagłębiania się w szczegóły. Ponieważ nie spadł na niego kolejny cios uznał, że ma szansę zadać pytanie. - Skąd będziesz miał pewność, że nie skłamałem?
  - Pana nowa ozdoba reaguje na ładunek magiczny. Ponieważ kłamstwo podnosi nieznacznie ciśnienie, eter w pańskich żyłach zacznie krążyć szybciej. Obroża zaciśnie się mocniej, a umocowane w niej igły zagłębią dalej. Jako że ów specyficzny kaganiec wcześniej leżakował w roztworze z opium, narkotyk zostanie uwolniony do organizmu. Z każdym kłamstwem będzie go więcej i więcej, aż zrobi się z pana lunatyk... Moja kolej zadań pytanie. To bardzo smutne, że z powodu samotności wymyślił sobie pan dziewkę imieniem Lora Beaumont. Co więcej, wmówił pan sobie, że darzy pana uczuciem. Czemu nie odpuści pan sobie tej farsy?
  Cahir zbladł i wytrzeszczył oczy, zaprawdę zszokowany wyssanymi z palca zarzutami. Przecież Lora żyła naprawdę!
  - Co to za brednie?! Lora istnieje i mnie kocha...! - Zaciął się, nie do końca pewien, czy może użyć ostatniego słowa w formie teraźniejszej. Czy na pewno nadal go kocha, mimo że pokłócili się tamtego feralnego wieczoru? 
  Zgiął się wpół, gdy nagły hak z prawej trafił go w brzuch. Na kilka chwil pozbawiło go to tchu. Głośno łapiąc powietrze poniekąd z niedowierzaniem spojrzał na Człowieczka, który kręcił głową i cmoknął głośno. 
  - Nie ładnie... Panie di Ardo, dlaczego odmawia pan przyznania mi racji? Lora Beaumont nie istnieje i nic tego nie zmieni.
  - Nie prawda...! - Ledwie skończył, uderzono go powtórnie w żebra.
  - Ciągnąc tę farsę robi pan krzywdę jedynie sobie. To bez sensu.
  - Ta rozmowa jest bez sensu! Lora istnieje, żyje w Cheronie, pracuje w tawernie, ale wcześniej była utrzymanką matki, która prowadzi w Medarze dom publiczny! - Wykrzyknął jednym tchem nim obita żelazną rękawicą pięść uderzyła go w podbródek.
   - Jak każdy mag ma pan bujną wyobraźnię, stworzył pan całą historię dla zwykłej mrzonki, ale... Panienka do towarzystwa? To dopiero fantazja.
  - To niedorzeczność! - Cios w szczękę, warga pękła.
  - W istocie... - Człowieczek podniósł się z miejsca i począł przechadzać przed biurkiem. - Rozgryzłem pana, panie di Ardo. Zaprawdę godny pożałowania z pana przypadek. Domyślam się, że ucieczka z domu to spore przeżycie, tym bardziej ucieczka z miejsca, gdzie było się kochanym, rozpieszczanym i z bezpieczną przyszłością. W najgorszym razie czekałby pana los kolejnego Moltosavaatiego. Ale pan wolał ukraść rodzinny skarb i z niewyjaśnionych przyczyn wybrał się na kontynent. Nowe miejsca, obce obyczaje, inny dialekt. Nic dziwnego, że dokuczała panu samotność... Ile pan wymyślił? Trzy? Cztery?
  - Jaa... - Urwał i skrzywił się. Wywołany uderzeniem ból głowy mocno dał o sobie znać w okolicy skroni.
  - Co więcej, ubzdurał sobie pan, że każda z nich pana kochała. I każdą dziwnym trafem pan zabił. Po co to? Żeby z czystym sumieniem zrobić miejsce na następną iluzję? Pomysł dość logiczny, pomijając, że powód bezsensowny.
  - Nie zabiłem ich, bo tego chciałem! Zmuszono mnie!
  - Kto pana zmusił?
  - Inni! Magowie, badacze! Wlali mi coś do gardła i straciłem kontrolę nad ciałem! - Dlaczego to mówił?
  - Panie di Ardo, oświecę pana, gdyż tak dobrze nam się rozmawia. Formuła Kontroli wynaleziona została jakieś pięćdziesiąt lat temu przez trzech uczonych, których zabił tajemniczy wybuch. Przetrwały za to ich notatki. Stąd wiem, że wywar działa w bardzo prosty sposób: poprzez wywołanie wrażenia silnego otumanienia załamuje wolę użytkownika. Działa podobnie, jak silne narkotyki, przez co wzrasta podatność na sugestie. Jako że substancje zawarte w Formule Kontroli mają działanie psychoaktywne, niemożliwym jest, aby pamiętał pan co się działo pod jej EWENTUALNYM wpływem. Tak więc nie może pan wiedzieć, że ktoś pana do czegoś zmusił, a tym bardziej osoby wydającej rozkaz. Odpowiedź jest jedna: wszystko pan zmyślił. 
  Cahir siedział blady jak ściana. Nie rozumiał, czego ten mężczyzna od niego oczekuje. Te pytania i teorie nie miały związku ze sprawą. Dlaczego więc to robił? Dlaczego próbował zanegować fakty, które polimorf pamiętał doskonale? Po co miałby sobie wymyślać, iż gołymi rękami zmiażdżył głowę Hifnir, kobiety, z którą łączyło go wielkie uczucie, pogodnej, energicznej i obojętnej wobec zdolności zmian kształtu? Co z Adal'reen? Zginęła z jego winy, bo nie poszedł z nią nad ten zasrany strumyk. Elfka ta należała do osób bardzo zuchwałych. Nie bała się ludzi, bo wierzyła, że wrodzony refleks i szybkość dają jej przewagę nad innymi rasami. Fascynowały ją zdolności metamorficzne Cahira, chciała odkryć ich pełen potencjał. I chociaż na początku traktowała polimorfa jak swoje zwierzątko, którego umiejętności można było szlifować tylko poprzez tresurę, po kilku miesiącach zaczęła ją intrygować osobowość  "podopiecznego". Podobał jej się instynkt bojowy, zaś kpiła z niemal paranoicznej ostrożności. Tamtego dnia też wyśmiała polimorfa, gdy mówił, że coś zmieniło się w powietrzu, że zrobiło się niebezpiecznie. Nie słuchała, wyszła z domu. Zabili ją łowcy magów - zarżnęli jak prosię i zostawili na brzegu strumyka na podobieństwo straszaka. A Karliah? Była drobną złodziejką i zabiła ją ciekawość. Chciała wiedzieć wszystko o świecie, z którego pochodził Cahir, o jego odizolowanej ojczyźnie. Pragnęła usłyszeć o wszystkich cudach powstałych dzięki magii, jakich Stakeda była pełna. O kryształowych ogrodach, o alabastrowych wieżach szkół, o ogromnym stadionie Kartuus Kell, na którym co pięć lat odbywały się bratobójcze turnieje magów pełne rozmachu i niezwykle widowiskowe, o mostach na żądanie wyrastających z jezior, o latających zamkach, o marmurowych miastach, o samogrających instrumentach, o zadziwiających stworzeniach, o żyjących księgach, aż nareszcie o samych magach. Karliah, mimo że była sylfem, nie potrafiła czarować, więc popadała w swoiste upojenie, gdy słuchała do czego zdolni są stakedyjscy magowie. Mówiła, że "kontynentalni" się do nich nie umywają, że to straszni aroganci z kagańcami przepisów. Najbardziej zadziwiały ją umiejętności, jakie wykształciły się w Pięciu Rodzinach: Starker potrafili czerpać z rzeki czasu, dowolnie nim manipulując, zaś to "ile wzięli" odsypiali; Illien leczyli dowolne schorzenie lub ranę, w zamian oddając cząstki siebie - w efekcie porzucali cielesne powłoki i funkcjonowali jako eterowe byty; Tazuun mogli podróżować nawet na bardzo duże odległości i nie koniecznie w obrębie tego świata; Khazaleli, z przyczyn oczywistych najbardziej liczni, nazywani również Feniksami, żyli przeciętnie długo, lecz byli w stanie z popiołów ciała odradzać się aż trzykrotnie. di Ardo wykształcili zdolność najbardziej ofensywną, opartą na wybuchu bezwarunkowym. Początkowo niewielki ładunek energetyczny działa na cząstki eteru jak magnes, w rezultacie sam się napędza i nieustannie rośnie. Powołuje go oraz detonuje emocja. Nigdy nie udało się określić, jaka konkretnie, lecz pojawia się ona już po samym zasłyszeniu nazwy umiejętności, jakby di Ardo mieli po prostu wpojone odczuwanie "tego czegoś". Imię zaklęcia wcale nie było takie trudne, zwykły synonim i Karliah udało się go odgadnąć. Z beztroskim uśmiechem oraz niewiedzą wypowiedziała nazwę na głos. Potem Karliah... była wszędzie, tak jak całe górne piętro budynku wraz z mieszkańcami. Strzępy, okruchy i pyły  niemożliwe do sklasyfikowania spadały gdzie popadnie lub rozwiewał je wiatr. Umiejętność dziedziczna, która posiadał Cahir, zabiła Karliah. ON zabił Karliah.
   Nie wymyślił sobie tego, to było niemożliwe! Ale Człowieczek kontynuował swoją wypowiedź:
  - Gdybym czuł do pana pewną dozę sympatii powiedziałbym, że nie do końca jest pan sobie winien. Umysł to kapryśna bestia, nad którą się nie zapanuje i lubi płatać figle. Potrafi wyprzeć ze świadomości prawdziwe fakty i akceptować te sfingowane przez niego osobiście. Tak też stało się w pańskim przypadku. Samotność zagoniła pana w kąt i żeby nie oszaleć, zaczął pan sobie dopowiadać wspomnienia. Zaprawdę ze współczucia aż się serce kraje. Nawet imię nadał pan sobie nowe. 
   Twarz Cahira stężała nieznacznie, lekko przymrużył oczy. Kat przestał chodzić w tę i z powrotem, po czym przysiadł na kancie biurka. Splótł dłonie na udzie.
  - W całej tej zawiłej historii ten wybór wydaje się najbardziej logiczny: zmienić imię, by zgubić pościg. Przypuszczam, że postąpiłbym podobnie.
  -  A skąd pewność, że tak nie nazywał mnie ktoś z rodziny, że to nie jest moje przezwisko? - Zaryzykował. Czuł, iż jeszcze parę z palca wyssanych wniosków wytłumaczonych w sposób spójny i pewny siebie, a naprawdę zacznie wierzyć w to, co powiedział Człowieczek. Musiał jakoś ratować swoje "ja".
  - Panie di Ardo, z natury jestem człowiekiem obiektywnym i staram się nie umniejszać nikomu. Racz pan zauważyć, że ani razu nie zwróciłem się do pana niecenzuralnym słowem bądź wymyślonym przez pana imieniem. Dano  mi również do dyspozycji pańską metrykę urodzenia i tam miano "Cahir" nie występuje ani razu.
  - Może być podrobiona!
  - Wątpię, aby pożółkły papier i wyblakły tusz kłamały, pani di Ardo. Ponadto, naprawdę pan wierzy, że dane członków rodziny któregokolwiek Moltosaavatiego ot tak sobie leżą w zasięgu ręki byle sługi czy wartownika? Proszę się nie wygłupiać...
  Polimorf spuścił głowę i z niejakim roztargnieniem wodził wzrokiem od jednego podłokietnika do drugiego. Bolało go każde uderzone podczas przesłuchania miejsce, lecz to nie to przyciągało jego uwagę. Czuł się potwornie zmęczony, jednak nie fizycznie. Psychicznie. Bo tak trudno słuchać o sobie samym nieprawdy opowiadanej, jakby to była relacja z dnia wczorajszego. Bez luk na gdybania, bez zająknięcia, pełna dziwnej niepodważalności. Jak sprzeczać się, gdy inni mają odpowiedź na wszystko, podczas gdy tobie brak dowodu na... cokolwiek? A może jednak...?
  Nie! Potrząsnął głową pomimo rosnącego bólu w skroni. To nie prawda!
  Coś kapnęło mu na ramię. Spojrzał na spływające powolutku szkarłatne kropelki. Skąd one?  Przełknął ślinę i jakby dopiero teraz odkrył, iż powoduje to potworne kłucie w szyi. Obroża się zacisnęła? Przecież ani razu nie skłamał! Sztywno podniósł głowę. Na połowicznie odsłoniętej twarzy Człowieczka dostrzegł zarys uśmiechu. On wiedział...
  - Wspaniale się z panem rozmawia, panie di Ardo. Doceniam to. - Wymownie skinął na dwóch strażników stojących przy drzwiach. Mężczyźni szybko rozkuli Cahira  i szarpnęli do pionu, nie zważając na wielką ranę na łopatce, która dopiero pokryła się nie mniej okazałym strupem. - Na dzisiaj to wszystko. Możecie zabrać go do celi.
  Polimorf zaparł się powodowany nagłym impulsem, po czym spojrzał na porządkującego papiery kata. Wbrew określonym wcześniej zasadom zadał mu pytanie:
  - Ta obroża nie zaciska się, ponieważ ja kłamię, prawda? Kłamstwem jest wszystko co nie satysfakcjonuje was.
  Mężczyzna obrócił się przodem do więźnia i złożył ręce w taki sposób, jak to czynią osoby coś rozważając.
  - Obawiam się, panie di Ardo, że sam odpowiedział pan sobie na to pytanie, chociaż jedynie połowicznie. Ponieważ sformułował pan zagadnienie tak, a nie inaczej, nie poczuwam się do obowiązku, by udzielać dalszych wyjaśnień.


* * *

  Wrzucili go do celi jak wór warzyw. Ze zduszonym sapnięciem uderzył w klepisko. Kiedy huknęły drzwi i zgrzytnął zamek, chwycił się za żebra i z cichutkim jęknięciem przewrócił na bok. Zwinął się w kłębek, szczerzył zęby do ciemności. Bardzo bolał go brzuch.
  Obroża bezlitośnie docisnęła grdykę, gdy ta podskoczyła przy przełykaniu. Nie wiedział ile czasu siedział w kącie, wpatrywał się przed siebie i wpijał paznokcie w głowę. Im dłużej się zastanawiał na tym, co usłyszał na przesłuchaniu, tym większy ogarniał go gniew. Po co tamten człowiek to wszystko powiedział? Dlaczego próbował zanegować istnienie miejsc, wydarzeń i ludzi, których polimorf doskonale pamiętał? Co chciał osiągnąć!? Cahir zakrył usta dłonią, przerażony nową myślą. A co, jeśli miał rację? Poza wspomnieniami oraz tym co nosił w sercu Cahir nie miał dowodów na swój związek z Hifnir, Karliah, Adal'reen i Lorą. Elfkę zabito nad strumieniem, więc jedynymi świadkami mogą być drobne, pozbawione znaczenia zwierzęta. Hifnir? Jej ciało, a także kryjówka na wsi na odludziu przepadły w wybuchu umiejętności dziedzicznej, która równie dobrze mogła się aktywować pod byle pretekstem. Ludzie z sąsiedztwa oraz przypadkowi świadkowie kolejnego wybuchu niechcący aktywowanego przez Karliah już od dawna nie żyją. Co prawda Lorze pokazywał jedno wspomnienie, lecz co z tego, jeżeli i ona była... fikcją? Kto poświadczy o jej istnieniu? Santorin, Hefan, ktokolwiek z pracowników Uśmiechu Fortuny! Kat nie kłamał o zmianie imienia i Cahir o tym wiedział. Tak, wiedział. Człowieczek nie snuł teorii. Mówił prawdę. Może o reszcie też, skoro był obiektywny i nie umniejszał nikomu? Może całe dotychczasowe życie polimorfa było tylko wytworem jego wyobraźni? Jeśli tak, co w tym czasie działo się naprawdę?
  Mętlik w głowie Cahira narastał, nieznany czynnik przyćmiewał zdrowy osąd coraz bardziej. Przyprawiał o nieznane dotąd poczucie desperacji. Nie było nikogo, kto pomógłby polimorfowi odsiać prawdę od mrzonek. Nie prawda. Był. Człowieczek. Wszystko zaczęło się mieszać. Cahir objął się, ścisnął ramiona i zaczął krzyczeć na całe gardło, bo tylko to wydawało mu się prawdziwe...