WIELKIE OTWARCIE - JAK ODKRYTO UŚMIECH FORTUNY

Gdy zwracasz nań swój wzrok, obdrapany szyld skrzypi żałośnie, żaląc się, co za idiota oszpecił go krzywym pismem, głoszącym ni mniej ni więcej:

UŚMIECH FORTUNY

Nadal chcesz wejść? W porządku. W końcu chciałbyś tylko trochę odpocząć przed dalszą podróżą do miasteczka. Przybytek z zewnątrz w sumie tak źle nie wygląda...

Ciepło, przytulnie, acz zdaje Ci się, że coś z tym miejscem jest nie tak. Zbytnio blady typek jakoś dziwnie patrzył się, gdy oporządzał Ci konia, w zupie pływały nieznajomego pochodzenia różowe strączki, sakwa ze srebrniakami nagle stała się zbyt lekka, a jegomość stojący przy ladzie chyba ma ochotę Ci przywalić - tak po prostu.

Uśmiech Fortuny, psia jego mać.

czwartek, 11 maja 2017

Część 2. Grzech śmiertelny: Nieumiarkowanie. Dusza w kawałkach. [2/2]

  Kawałek czerstwego chleba smakował inaczej. Woda w bukłaku też. Wszystko wydawało się jakby smaczniejsze i niewyjaśnionym sposobem chciało się więcej, znacznie więcej. Jakoś tak myśli płynęły wolniej, prościej... Nawet brudna cela przestawała wyglądać aż tak przygnębiająco. To przez opium, na pewno. Było w obroży. Może w chlebie i wodzie też? Chcą mnie uzależnić. - myślał w chwilach trzeźwości - Jeżeli mnie ubezwłasnowolnią dowiedzą się wszystkiego. Nie skuli go antymagicznymi pętami, bo nie było po temu potrzeby. Przez opium nie potrafił zebrać myśli. Nie mógł też zmienić formy. Tkwiący w ciele obiekt - w tym przypadku zestaw igieł - uniemożliwiał przebudowę ciała. Był to jeden z bardzo niewielu PRAWDZIWYCH faktów na temat metamorfii, jakie zawierają uczone księgi. W tej chwili Cahir był jedynie człowiekiem.
  Siedział pod ścianą i przy pomocy kościanego wypustka na ogonie próbował wyrżnąć na ścianie napis. W zasadzie jedno słowo, które powtarzało się w nieskończoność. Zdmuchnął pył, przetarł dłonią dla pewności. Wstał ostrożnie, by popatrzeć na swe dzieło. Zaczynało się od "Nazywam się", zaś dalej w kółko rzeźbione było "Cahir". Na dowód, że faktycznie jest osobą, a nie kolejną wymyśloną dla siebie iluzją. Imię wyryto już siedemdziesiąt trzy razy. Tak czyni jedynie szaleniec, ale cóż zrobić, gdy cały świat też popadł w szaleństwo?

* * *

  Skrzypnięcie zawiasów obudziło Cahira. Podniósł pulsującą bólem głowę z klepiska i uniósł wzrok aż na platformę, gdzie stało dwóch mężczyzn. Nie byli zamknięci w zbrojach strażników więziennych. Wyglądali raczej na stróżów z korytarzy, bo ich skórzane zbroje nabite ćwiekami na łokciach, ramionach i kolanach nie sprawdziłyby się w starciu z uzdolnionym magicznie osadzonym albo magiem z Formacji. Na napierśnikach wytłoczony mieli wizerunek róży trzymanej w pysku przez Vokkuna. 
  - Patrz, jaki ewenement. Meekul, domyśliłbyś się, że hybrydy to takie maszkary?
  Rzeczony Meekul oparł stopę na kancie platformy i zaczął oglądać Cahira, jak atrakcję turystyczną.
  - Czy ja wiem? Ta ognista ręka to nie głupia rzecz... - Rzekł po dłuższym namyśle.
  Kolega zdawał się nieusatysfakcjonowany taką odpowiedzią.
  - Nie mów, że racjuje Cię też ten kościany ogon...
  - Nie jest zły. Wyobraź sobie co by się działo, gdyby kogoś nim uderzyć, powiedzmy, w twarz.
  - Wiesz co, Meekul? Zamknij mordę, bo zaraz pomyślę, że ten brudas na plecach uwalony najpewniej gównem podoba Ci się bardziej niż ja!
  - Nizar, nie produkuj się, bo obaj wiemy, że to nie prawda. Ciebie nikt mi nie zastąpi.
  Cahir opornie podniósł się i instynktownie cofnął pod ścianę. Zastanawiał się cóż widzi, a im dłużej jego myśli krążyły wokół tego tematu, tym większego obrzydzenia doznawał. Para zakochanych w sobie żołdaków, przy czym Nizar był wręcz chorobliwie zazdrosny o Meekula. Przeszedł go dreszcz, kiedy uświadomił sobie, iż niektóre aspekty jego anatomii przypadły do gustu jednemu z tych dziwaków.  Syknął głośno, gdy niechcący  naruszył wielki strup na łopatce, który Nizar wziął za fekalia.
  Mundurowy chyba wyczuł niechęć polimorfa, bo naraz począł wrzeszczeć na więźnia.
  - Co? Coś się nie podoba?! Myślisz, że jak jesteś spokrewniony z czcigodnym Moltosaavatim to wszystko ci wolno?! Chodź, Meekul, nauczmy tę szkaradę trochę moresu!
  Nizar tupnął głośno, a kamienne schodki prowadzące na platformę schowały się w ścianie. Uniósł ramiona, recytował coś pod nosem, z trudem zaciskał pięści, jakby próbował coś zmiażdżyć. Cela zatrzęsła się w odzewie, a Cahir przywarł plecami do ściany i rozglądał się dookoła. Kamienne bloki sufitu drżały coraz mocniej, aż z luk po wykruszonej zaprawie zaczęła strumieniami lać się woda. Jeden nawet spadł, wpuszczając do celi całą kaskadę. Cahir szybko znalazł się po kolana w wodzie. Dziwaczny szmer przykuł jego uwagę.
  - Nie, nie, niee! - Rzucił się do ściany obok i uklęknął. Rozchlapując wodę na boki począł wodzić dłonią po wyrzeźbionym wcześniej imieniu, jakby łudził się, że to jakkolwiek pomoże. Ale one znikały, jedno po drugim wygładzało się, aż pozostawał jaśniejszy ślad na kamieniu. 
  Wściekły obejrzał się na Nizara. Tamten odpowiedział kpiącym uśmieszkiem.
  - Oah, było tam coś ważnego dla ciebie? Jak mi przykro... Hej, Meekul, podobno polimorfy bardzo łatwo zapadają na różne choroby. Zachcesz dodać coś od siebie? I tak nas nie lubi, a mi nie podoba się to, jak na nas patrzy.
  Meekul dość leniwie zbliżył się do krawędzi platformy i zaczął czynić ruchy, jakby prosił publiczność o oklaski. Cahir obejrzał się na świetlik, w który zwykł wpatrywać się w chwilach wyjątkowego osamotnienia. Małe okienko niemal trzęsło się od wzbierającego w nim wizgu. Naraz strumień lodowatego powietrza docisnął polimorfa do ściany. Nim się obejrzał, szczękał zębami i drżał na całym ciele.
  Nizar chyba nareszcie zaspokoił swój głód pomiatania innymi. Wyszczerzył się stosunkowo bezmyślnie.
  - Ty to masz łeb Meekul. Myślałem, że spróbujesz zamrozić wodę i to uwięzisz, ale Ty jak zwykle planujesz do przodu! Za to Cię kocham.
  Meekul oczywiście nic nie powiedział, być może wręcz zignorował natarczywego towarzysza. Beznamiętnie przypatrywał się polimorfowi, który czepiał się ściany w poszukiwaniu jakiegokolwiek punktu podparcie, aby, nawet częściowo, wyjść z coraz zimniejszej wody. Zamiast tego ciągle się ześlizgiwał, na parę chwil znikał pod powierzchnią, po czym zaczynał wszystko od nowa. 
  Nagłym ruchem ręki uciszył Nizara, który znowu otwierał jadaczkę. 
  - Chodź, Nizar. Robota czeka, a myśmy mieli tylko do latryny wyskoczyć.
  - Odlać mogę się też tutaj. Nikt nie zauważy różnicy. 
  - I będziesz świecił dzidą przed takim stworem?  Jeszcze nauczy się Cię imitować. Obawiam się, że tego bym nie zniósł.
  Wartownik coś zaszczebiotał i obaj opuścili celę. Cahir po raz kolejny wyskoczył z wody próbując dosięgnąć upatrzonego występu. Znów się nie udało, porażkę okupił zerwaniem dwóch paznokci. Wypluł garść brudnej wody i zdesperowanym wzrokiem przesunął po celi. Zmieniała się w wielki basen. Na szczęśćie główny wodospad powstały po wyrwaniu bloku z sufitu już zamarł, ale drobne strużki nieustanie sączyły się z licznych pęknięć. Dlaczego i one nie zniknęły? Chociaż zjawisko to przeczyło prawom logiki, Cahir nie zajmował tym umysłu.  Dostrzegł dziwne załamanie powierzchni. Z trudem dobrnął do - jak się okazało - oderwanego bloku kamienia. Był on większy niż na pierwszy rzut oka. Polimorf powoli tracił czucie w kończynach. Zacisnął zęby, bo wiedział, że rana na łopatce i obity brzuch dadzą o sobie znać. Oparł ramiona na bloku i niezgrabnie się nań wdrapał. Miał ochotę wyć z bólu. Przysiadł na kamiennej wysepce niczym gzymsowy gargulec. Podkurczył nogi, owinął je ogonem, objął się ramionami. Kilka niemrawych strużek spływało mu po plecach. Nadal było mu potwornie zimno, lecz lepiej tkwić w wodzie po pas, aniżeli po szyję. Wszystko pogarszał chłodny wiatr szalejący po cali - byle podmuch nagle stawał się mroźną chłostą. Jedyne co mu pozostało to szczękanie zębami.


* * *

  - Nizar pozwala sobie, jakby był spokrewniony co najmniej z którymś savaatim. Najlepiej z samą Przenajświętszą Ashri!
  - Zamknij się.
  - Jeżeli przez jego wybryki przyjdzie mi zająć miejsce więźnia, zabiję gnoja. Przynajmniej będe wiedział za co siedzę.
  - Stul pysk i módl się, żeby było co ratować. Martwy więzień na nic się nie zda.
  Obaj strażnicy więzienni wydłużyli krok, na złamanie karku biegnąc między rzędami cel. Echo tupania, sapania i podzwaniania elementów rynsztunku wypełniło mroczny korytarz sektora więziennego.
  Dopadłszy właściwych drzwi, jeden ze strażników  kopniakiem wyważy je. Drugi wpadł do środka i wykonał szalony skok z platformy. Tąpnął głośno na wyschniętą z grubsza podłogę. Nie czekając, na towarzysza podszedł do kamiennego bloku, na którym siedziała biała, jakby woskowa postać, której głowa opatrzona była strąkami z wypłowiałej czerwieni.
  - Pieprzony Nizar. 
  - Chyba winieneś się cieszyć, że Nizar spierdoli wszystko, za co się weźmie. Nie musisz się martwić, że trafisz do pierdla. - Warknął starszy żołdak, gdy wreszcie zszedł na dół. Musiał na powrót ukształtować magicznie stopnie, bo skoki z wysokości nie były wskazane z powodu jego sztucznych stawów, chociaż organizm wcale nie był aż tak znowu sędziwy. 
  - To zipie jeszcze? - Zdziwił się drugi.
  Żeby udowodnić niedowiarkowi, strażnik dość mocno pchnął więźnia. Polimorf ciężko zwalił się na klepisko i jęknął półprzytomnie, bo kończyny mocno dały znać o zdrętwieniu. Zaczął się trząść, szczękać zębami, wzrok pływał mu na wszystkie strony. Lepił się cały od potu. Obaj wojacy pochylili się nad Cahirem. Jeden powiedział to, co myśleli obaj:
  - Za dobrze nie wygląda. Nic na przesłuchaniu nie powie.
  - Widzę... - Rzucił sceptycznie starszy.
  - Może medyka?
  - Do więźnia? 
  - A masz lepszy pomysł? Moltosavaati Roderic w najlepszym wypadku rzuci nas Vokkunowi na pożarcie. Albo zacznie się nami "bawić".
  - Zgoda, ale ty płacisz. 
  - Dlaczego ja?! - Wrzasnął Młody niemal z rozpaczą, bowiem jego żołd wcale nie był jakąś wielką sumą i ledwo starczało mu na utrzymanie siebie oraz wyposażenia we względnie użytkowej kondycji.
  - Bo to twój pomysł.
  - Ale twoja warta!
  - Rzućmy monetą, moja reszka. - Wyciągnął złotą monetę i wystrzelił ją z kciuka.
  Niestety, zamiast nominału wypadł ażurowy wizerunek słońca, czyli pomysłodawca zakładu przegrał. Młodszy strażnik uśmiechnął się triumfalnie.
  - Ha! Moje szczęście! - Naraz strzelił wymownie palcami. - A skoro ty płacisz... Chyba mogę się troszkę zabawić. W końcu coś mi się od życia należy. Uklęknij na nim.
  Przewrócili Cahira na bok. Nie stawiał oporu. Nie miał na to sił, powalony potworną słabością. Jęknął mimowolnie, gdy jeden z mężczyzn wcisnął mu kolano w żebra niemal uniemożliwiając oddech.  Następnie jedynym, co docierało do świadomości Cahira był ból. Powtarzalny, miarowy, przemieszczał się w górę prawego uda. Później znów, jakby dorabiano do czegoś drugi rząd...


* * *

  Pamiętał, że dość długo gdzieś go ciągnięto po zimnej, wilgotnej powierzchni, następnie chwycono za nogi i ręce, rozhuśtano i wrzucono na coś drewnianego. Związano mu nadgarstki i kostki pasami. Wymamrotał coś bezmyślnie, poruszył nieznacznie głową. Było mu źle - gorąco promieniowało od twarz, wszystko straciło sens, bo nie mógł zebrać myśli, każdy dotyk bądź ruch powodował ból, a niewyjaśnione zimno zagościło w kościach przez co cały się trząsł. I te głodowe mdłości...
  Czyjeś Lodowate palce chwyciły go za szczękę, po czym otworzyły usta. Zimna łyżeczka przytrzymywała język. Zaczęto przekrzywiać mu głowę, trzonkiem łyżki unosić warg, suwać nim po zębach. Siłą rozchylono powieki i poświecono czymś. Źrenica od razu skurczyła się jak tylko mogła najmocniej, ale to nie wystarczyło. Dopiero, gdy do zaczerwienionego, szczypiącego oka podeszły łzy, badająca osoba przeszła do sprawdzania drugiego.  Próbował się szarpnąć, na marne. Palce znowu wpiły się w ciało, tym razem pod szczęką i wykonywały okrężne ruchy, jakby chciały znaleźć odpowiednie miejsce do przebicia skóry. Później zjechały niżej i metodycznie, acz dość brutalnie uciskały brzuch. Przy każdej próbie Cahir szczerzył zęby i syczał, raz tylko wrzasnął głośno. Nastąpiła chwila przerwy, po której złapano go za pulsującą bólem nogę i wykręcono ją pod nienaturalnym kątem.  Poruszano czymś, co w niej tkwiło i co prawiło, że Cahir wyprężył się w cierpieniu. Między kolejnymi roztrzęsionymi z bólu sapnięciami próbował wyłapać chociaż urywki z rozmowy.
  -  ...wpadł na pomysł z wbiciem gwoździ?
  - To nie istotne. Dasz radę to odkręcić?
  Przypuszczalnie to lekarz mruknął z namysłem.
  - Wyciągnąć je to nie problem, ale...
  Któryś ze strażników zniecierpliwił się.
  - Panie, krótko: będzie zipiał czy nie?
  - Wątpię.
  - Jak kto? Zdechnie od paru gwoździ w nodze?
  - Nie od gwoździ, baranie. Brakuje mu witamin, chory jest, a wyście jeszcze dorzucili infekcję. Stłuczeń nie liczę. Lepiej byśta zabrali się za kopanie dołu.
  Najpewniej młodszy wojak, który już wcześniej zdradzał tendencję do czarnowidztwa, jęknął z udręką.
  - Co ja narobiłem...! Teraz Moltosavaati na pewno rzuci mnie Vokkunowi!
  - Igraliście z więźniem czcigodnego Roderica? W takim razie wykopcie trzy doły: dla niego i dla siebie. Umywam ręce.
  Starszy strażnik chyba złapał medyka za ubranie, bo dało się wychwycić szybkie nabieranie powietrza i szelest materiału.
  - Słuchaj no, lekarzyno. Płacę ci za to, by stwór jeszcze trochę pociągnął, a nie za pieprzone diagnozy.
  Mężczyzna wyrwał się i wykpił grożącego.
  - Uważaj, żebyś czegoś nie ugrał przypadkiem. Wyście spieprzyli i wy będzieta za to płacić. Takie są fakty. A te wasze marne grosze ledwo by starczyły na syrop na kaszel.
  - Powoli zaczynam tracić cierpliwość...
  - Nie, to JA tracę cierpliwość. Cudotwórcą nie jestem. Jak ci się coś nie podoba to idź do któregoś z szanownych Illienów. Może znajdziesz takiego z "nadnaturalnym przypływem współczucia dla debili" i zechce wam poświęcić czas, o podzieleniu się cząstką siebie ze zwierzęciem nie wspominając.
  Cahir zakasłał chrapliwie, dlatego nie usłyszał argumentu, po którym  uzdrowiciel zaczął się zastanawiać. Pewnym było, iż oferta musiała być niezwykle kusząca.
  - Może mógłbym "coś" zrobić. Tańczyć nie będzie co prawda, ale powinien wyzdrowieć. Pieniądze się przydadzą, nawet wasze psie grosze, ale chcę czegoś więcej. - Musiał zrobić coś, co sprowokowało kolejny wybuch starszego strażnika.
  - O nie, nie ma mowy! To więzień Moltosavaatiego, nie obiekt eksperymentów!
  - Nie rozumiem twojego gniewu. Moltosavaati dostanie go żywego. Ja chcę tylko kawałek. Noga albo oko przecież nie są wam potrzebne do przesłuchań.
  Wojownik postąpił kilka kroków, lecz nim zdołał coś zrobić, jego partner przejął inicjatywę.
  - Pomówię z Moltosavaatim Rodericiem, w końcu do niego należy ostatnie słowo.
  Trzasnęły drzwi. Czas, rozciągający się do rozmiarów nieskończoności, stał się kolejnym wrogiem Cahira, bowiem niósł ze sobą jedynie cierpienie i z góry przegraną walkę o zachowanie przytomności. Czuł się tak nieznośnie zmęczony, iż najchętniej zamknąłby oczy już na zawsze, póki oprawcy zajęci są czymś innym.  Jednak nie mógł się poddać. Nie przed usłyszeniem wyroku ojca... Nie, dopóki nie przekona się, że Lora jest prawdziwa. Lecz, gdyby teraz przyszło mu umrzeć z bólu i wyniszczenia psychicznego oraz fizycznego... Tak, wtedy na pewno okazałaby się prawdziwa!
  W końcu zamek ponownie zazgrzytał, zawiasy jęknęły i strażnik wszedł niosąc dobrą bądź złą nowinę.
  - Moltosavaati Roderic wyraża zgodę na "mały bonus". Jedynym warunkiem jest to, aby po wszystkim nie został kaleką. Ponadto krew, którą ewentualnie upuścisz, jest twoja jako zapłata za milczenie.
  Cahirowi niemal serce stanęło. Więc... nie miał już żadnej wartości? Nawet jako zabawka? Przecież ten rzeźnik nazywający siebie "medykiem" może wziąć co zechce! Ucho, oko, kilka palców lub jeden z narządów wewnętrznych, które występują parzyście. Ojciec stracił zainteresowanie dargrimą? Nie, to nie możliwe. Jest zbyt pochłonięty przez chciwość, by ot tak o niej zapomnieć.
  Domniemany medyk w tym czasie ochoczo zatarł dłonie. Gdzieś odszedł, czegoś szukał, coś przekładał. Szurały szuflady, skrzypiały drzwi szafek, dzwonił metal i dźwięczało szkło. Cahir wyczuł, że się zbliża.
  - Kolorowych snów. - Rzekł niby z troską, chociaż w jego głosie pobrzmiewało bezbrzeżne szyderstwo.
  Do twarzy Cahira przyłożono nasączoną czymś gazę. Szarpnął się czerpiąc z najgłębszych pokładów uporu. Rozgorączkowanym wzrokiem wodził od przyciskającej szmatkę ręki do widocznego kawałka kołnierza. Bezsmakowy, bezzapachowy specyfik dość szybko zaczął działać. Obraz rozmazał się, a otumaniony gorączką umysł dodatkowo obciążyło obce zobojętnienie. Na powieki wkradła się senność, której polimorf nie potrafił się oprzeć. W końcu głowa powoli opadła mu na bok, a wygięte dotąd nadgarstki zwisały bezpłciowo na oparciach. Senny świat dał upragnioną, lecz bardzo zdradliwą nieświadomość...

* * *

  W ludzkim języku nie istnieje słowo zdolne w pełni wyrazić to, jak się czuł. Zbrukany? Nie, to nie to. Wybrakowany. Odarty - brzmiało lepiej, jednak nie oddawało w pełni obrazu... No właśnie, czego? Jak opisać coś, czego opisać się nie da? Nawet tego go pozbawiono.
  Przymknął oczy z rezygnacją. Kiedy się obudził, już był w celi, leżał na czymś, co przypominało odrąbany blat stołu. Nakryto go kocem. Nieopodal postawiono nieco poobijaną tacę, na której prócz manierki z wodą i paru kromek chleba znajdował się również jakiś okrągły pojemniczek, spodek z kolorowymi granulkami, niewielka buteleczka opatrzona wymyślną etykietą oraz... jabłko? Nie widział dokładnie, ale gdyby tylko mógł dosięgnąć czegokolwiek... Zakasłał po raz kolejny, po czym skrzywił się szpetnie z powodu metalicznego posmaku krwi w ustach. Ostrożnie położył dłoń na brzuchu, wyczuł szwy. Rozpruli go jak pierwszą lepszą zabawkę, od mostka do pępka. Czuł, że czegoś brakuje. Po prostu wzięli to sobie, podczas gdy zadnie Cahira nie miało najmniejszego znaczenia - nie był człowiekiem, nie był zwierzęciem, był własnością rodu di Ardo, a z takową można robić czego dusza zapragnie. Przesunął ręką dalej, aż dotknął obandażowanego uda, w które - jeśli dobrze słyszał - wbito gwoździe. Wciąż było odrętwiałe. Zrezygnowany położył głowę na deskach i szczelniej okrył się kocem, bo zrobiło mu się zimniej niż wcześniej. Dopadło go jeszcze coś - przytłaczająca samotność.


* * *

  Zakapturzony mężczyzna, którego złośliwi z powodu nikczemnego wzrostu przezywali Człowieczkiem, Półmężykiem i Niziołkiem, był chorobliwym służbistą. Doprowadziło go to do niezgorszej rangi podczas bardzo niebezpiecznej wspinaczki po szczeblach kariery. Jako fanatyk-pracoholik nie znosił, gdy odciągano go od obowiązków, jakimi były przesłuchania, nadzór nad sektorem więziennym, szpiegostwo oraz karmienie Vokkuna, który nie zwracał nań uwagi z powodu mizerności.  Był bardzo wzburzony, gdy strażnik, kilka minut wcześniej wysłany, by przyprowadzić więźnia na przesłuchanie, wrócił i niepewnie oznajmił, że "wystąpiły komplikacje". Osobiście pofatygował się do celi polimorfa wraz z "posłańcem". Na miejscu było już dwóch strażników - jeden gryzł paznokieć u kciuka i podpierał ścianę, a drugi kucał przy więźniu. Na widok przełożonego obaj wyprostowali się, uderzyli w pierś i skłonili nieznacznie, jak nakazywał zwyczaj. Człowieczek odpowiedział skinieniem głowy, po czym przyklęknął na jedno kolano i z pewną dozą obrzydzenia odgarnął na bok koc. Mutant był blady jak papier, pot spływał po nim strugami. Spod półprzymkniętych powiek patrzyły, lecz nie widziały, przekrwione oczy o bezrozumnym, rybim wyrazie. Niczym ryba łapał również powietrze. Zmaltretowane ciało wyglądało, jakby dopadła je zaraza, gdyż pokrywała je mnogość sińców przeróżnych barw, od zieleni po głęboki fiolet. Zapewne uwidoczniły się z powodu obecnego stanu zdrowia gospodarza i nawet polimorfia nie była w stanie ich dłużej tuszować. Człowieczek nieznacznie przekrzywił głowę na bok, badawczo wodząc wzrokiem po strupach zadrapań, czerwonych pręgach, cienkich ranach ciętych - śladach tortur. Doszedł do wniosku, iż dobrze mieć solidnych pracowników, którzy zaprzestają wykonywania danej czynności tylko wtedy, gdy widzą jej efekty. To nie ich wina, że genetyczne upośledzenie więźnia, polimorfia, nienaturalnie szybko niwelowało bądź ukrywało skutki brutalnych działań. A może jednak nie są tacy święci? Półmężyk przejechał palcami po zaszytym rozcięciu na brzuchu więźnia. Rana spuchła i zaogniła się paskudnie. Popatrzył na prawą nogę, gdzie na bandażu wykwitła krwista plama opatrzona również żółtawą ramką z ropy. Nieopodal głowy młodego di Ardo stała taca z nieruszonym posiłkiem, obitym owocem oraz kilkoma medykamentami. Sięgnął po nieduży pojemniczek, odkręcił wieczko i ostrożnie powąchał zawartość. Mocno trąciła spirytusem, a sądząc po idealnie płaskiej powierzchni nikt jej nigdy nie użył. Odłożył maść z powrotem i odezwał się z przerażającą obojętnością.
  - Słucham, co tu się stało.
  - To przez Nizara. - Wypalił machinalnie młody strażnik.
  - Nizar go pociął?
  - Noo... nie, ale to przez Nizara jest chory.
  - Chory jest również z powodu cięć.
  - Gdyby nie wybryki Nizara nie zachorowałby i zniósł lepiej cięcia.
  Człowieczek wyprostował się i spojrzał na stróża z sadystyczną rzeczowością. 
  - Wyselekcjonowani przeze mnie ludzie wiedzą, jak rżnąć by bolało, lecz nie było groźne. Tutaj ciął amator.
  Młodzian nerwowo przełknął ślinę. Wielkimi oczami patrzył na niewysoką postać. Zdał sobie sprawę, iż gadaniną jedynie się pogrąża, bowiem Człowieczek już zna prawdę. Zasznurował usta. Zdradził go starszy kolega z warty.
  - Nizar z Meekulem wślizgnęli się tutaj i narozrabiali. Znaleźliśmy więźnia już chorego. Młody chciał się wyszaleć, więc wbił mu parę gwoździ w nogę, a potem zanieśliśmy do medyka. Tamten usunął żelastwo, w ramach zapłaty coś tam wyciął i zabrał, po czym oddał więźnia wraz z zestawem leków. Dostawał te świństwa codziennie razem z posiłkiem. 
  Młodego zatkało w niedowierzaniu, że najbliższy kompan wydał go lwu na pożarcie, zaś zakapturzony mężczyzna uśmiechnął się jadowicie.
  - Kajio, tak bardzo śpieszy ci się do awansu, iż wystawiasz na ostrzał kogo się da? Nie ładnie... Rozumiem, że żaden z was nie wpadł na to, by mu te leki aplikować. - Jeszcze raz przelotnie zerknął na rzężącego polimorfa, a wszelkie sprzeciwy uciszył podniesieniem ręki. - Sprawa Nizara i Meekula jest zakończona. Wasza również.
  Stary Kajia oraz Młody pobledli i wymienili zdezorientowane spojrzenia.
  - Ale... co masz przez to na myśli, sir?
  - Niekompetentnych ludzi nie potrzebuję. Jeszcze dzisiaj zawsze miejsca zajmą inne osoby. Koniec tematu.


* * *

  Nie wiedział, kiedy znów zaczął postrzegać upływ czasu. A przynajmniej był go świadom. Czas objawiał się trzy razy dziennie; trzy razy dziennie ktoś przychodził, podnosił do siadu tępe z bólu i zmęczenia ciało, wkładał do ust kawałki chleba i zmuszał do gryzienia, po czym wpychał do gardła kilka malutkich granulek i przepłukiwał wodą. Wszystko było dziwne w smaku. Później ów ktoś układał ciało z powrotem, nakładał na rany ostro pachnącą maść i wychodził. Nikt więcej nie zarysowywał swojej obecności, zupełnie jakby świat skurczył się do tych krótkich wizyt.
  Coś zaczęło się zmieniać. Świat nabrał nowego wymiaru: bezznaczeniowego, wypranego ze wszelkiej treści. Ponoć coś boli, ale nie zwraca się na to uwagi. Trudno wstać - cóż, siedzieć też można i co z tego, że jest niewygodnie, przecież to nikogo nie obchodzi. Woda kapie z sufitu, bywa. Pomieszczenie jest małe, brudne i przygnębiające - no podobno. Na ścianie ktoś kiedyś wyskrobał "Nazywam się..." i nic więcej, czyli to nic ważnego. 
  Prawdziwą wartość miały wizyty. Nie miało znaczenia, czy przychodzący jest kobietą lub mężczyzną. Liczyło się jedynie to, co przynosił. Chleb i woda nie były złe, ale przede wszystkim ważne były leki. Smakowały słodko, wywoływały uczucie radości, a świat wykrzywiał się zabawnie i stawał się tak kolorowy, aż nieznośnie pstrokaty. Człowiek znów mógł się śmiać. Bez nich wszystko ponownie przestawało być warte uwagi.
  Nie wiadomo kiedy punkt krytyczny został przekroczony i myśli zaczynały krążyć tylko i wyłącznie wokół leków. Cahir siedział pod ścianą i nerwowo gryzł paznokieć, którego jeszcze mu nie wyrwano. Wodził wzrokiem od podłogi do platformy powyżej i z powrotem. Gdzie jest ten, co przynosi medykamenty? Przecież to już pora! Czemu nie przyłazi!? 
  Znowu zaczęli przychodzić inni, ci ubrani w ciemne zbroje. Znowu gdzieś wloką, znowu biją, znowu tną, znowu podtapiają, znowu szydzą, znowu wrzucają do celi. Później znowu. I znowu. Znowu leci krew, znowu wykwitają wielobarwne plamy na skórze, znowu ruchy są ograniczane. Wszystko to jest bez znaczenia, bo liczy się fakt, że przez te działania leki są przynoszone. Żeby świat, choć na tyci chwilkę, znowu był przyjazny.


* * *

  Pokój przesłuchań. Człowieczek opierał się o kant biurka i ze splecionymi na piersi ramionami obserwował więźnia. Polimorf siedział na krześle na przeciwko, lecz nie spętano go kajdanami. Po prostu nie było ku temu potrzeby. Przed katem siedziało blade ciało, gęsto pokrywała je sieć mniejszych i większych ran po cięciach, jakby próbowało się upodobnić do egzotycznego, pasiastego kota. Miejscami rany te przecinały się na kształt "X", inne tworzyły zamaszyste "V", a gdzieś indziej jedna przekreślała kilka naraz. Czasem, przy odrobinie chęci, można było bez przeszkód zrywać skórę kawałkami. Niektóre obrażenia były świeże, niektóre już pokryły strupy. Niewielki odsetek był już zabliźnioną pręgą. Lecz ofiara nie wydawała się zainteresowana tym, co się wokół niej dzieje. Według relacji strażników w ogóle nie reagowała na jakiekolwiek akty przemocy fizycznej i słownej. Człowieczek uwierzył w  ich słowa dopiero wtedy, gdy Tashnir, specjalista od biczowania, na jego rozkaz smagnął polimorfa batem po twarzy. Krew popłynęła obficie z rany ciągnącej się od brwi do ust, ale więzień nawet nie poruszył głową. Nawet teraz, zalany szkarłatem, przekrzywiał głowę i bezrozumnie wpatrywał się w nieokreślony punkt na podłodze.
  - Sir, wykaz, o który Pan prosił. - Tashnir podał Półmężykowi  klika ciurkiem zapisanych kartek, a ten od razu zabrał się za ich przeglądanie.
  - Wygląda na to, że nasz kochany medyk zrobił z więźnia narkomana...
  Tashnir chętnie zapoznał się z oddanym mu wykazem składników leków, które od kilku tygodni podawano więźniowi. Im mocniej pogrążał się w lekturze, tym bardziej marszczył brwi.
  - We wszystkim było opium?
  - Mhm. Sam kazałem umieszczać nieduże porcje w posiłkach, bo wtedy łatwiej wydobyć informacje, ale narkotyk w maściach i tabletkach kilkukrotnie zwiększył dzienną dawkę. 
  - ...I tym sposobem mamy bezużyteczną roślinę.
  - Nie do końca. Gdzieś w tym odurzonym umyśle jest coś, czego potrzebujemy. Odda nam to, jeżeli rozszyfrujemy jego nowy system wartości.
  Człowieczek wrócił za biurko i począł wysuwać szuflady jedna po drugiej w poszukiwaniu potrzebnych mu przedmiotów. Nareszcie znalazł - na blacie położył długi, nieco podniszczony rulon oraz żelazną szkatułkę, z której wydobył maleńki woreczek. Zabrał oba "skarby" i podszedł do więźnia. Rozwinął przed nim mapę znanego świata.
  - Pokaż mi, gdzie jest dargrima, a ja dam Ci to.
 Dopiero gdy w zasięgu wzroku polimorfa pojawił się woreczek ze znajomo pachnącą zawartością, wykazał ślad zainteresowania. Powolutku podniósł głowę i zbliżył twarz do mapy. Wodził półprzytomnym wzrokiem po liniach, literach, kolorowych plamach oznaczających tereny zielone, pustynie lub zbiorniki wodne. Wyciągnął pozbawiony paznokcia palec, którego nie mógł rozprostować ani zgiąć do końca z powodu powybijanych stawów, i postawił krwisty ślad na południowym Cheronie. Po chwili wyciągnął dłoń po nagrodę, a po jej otrzymaniu, zaczął skubać sznurki supełka. 
  - Widzisz, Tashnir? Odpowiednim argumentem zdobędziesz wszystko. - Rzekł Człowieczek, z pewną dozą zadowolenia rozkładając mapę ponownie i spozierając na szkarłatną plamkę.


* * *

  Biblioteka rodu di Ardo mogłaby śmiało konkurować z biblioteką niejednego uniwersytetu. Pomieszczenie to zajmowało całą powierzchnię, jaką mogła zaoferować wieża. Było owalne i wydawało się dość ciasne z powodu licznych regałów podzielonych na oddzielne sekcje dla ksiąg oraz pergaminów. Nie tylko wiły się labiryntem, ale również wspinały do samego, jakże odległego sufitu. Ponadto znajdowały się tutaj liczne gabloty z najróżniejszymi przedmiotami o wartości historycznej bądź po prostu zagadkowej - wyposażenie z wojen, fragmenty glinianych tablic ze starożytnymi tekstami, magiczne artefakty takie jak kawałki kosturów, oplecione metalowymi witkami kryształy do zaglądania w rzekę czasu i wiele innych skarbów. Znalazłoby się tutaj także kilka abstrakcyjnych rzeźb potworów. Aby móc w pełni korzystać ze zgromadzonej tu wiedzy, w centrum wieży wisiało sześć pierścieni wykonanych z alabastrowego marmuru i wyposażonych w spiralę szklanych schodów po środku. Wszystko unosiło się w powietrzu przy pomocy magii, podobnie jak dziesiątki błędnych ogników zastępujących podstawowe źródła światła.
  Roderic urzędował na trzecim pierścieniu. Jak zawsze wyglądał nienagannie. Siedział na pomalowanym na biało krześle o wysokim oparciu i atłasowym obiciu i zastanawiał się nad kolejnym ruchem, bowiem sam ze sobą rozgrywał partię szachów. Gra była przedmiotem niezwykle cieszącym oko - planszę wykonano z rżniętego szkła, piony czarne z onyksów stylizowanych na piekielne potwory, zaś w roli pionów białych występowały akwamarynowe miniatury niebiańskich zastępów. 
  Człowieczek wspiął się po schodach na trzeci pierścień i stał w ciszy, aż Roderic wykona pozwalający podejść ruch. Zawsze kazał mu czekać. Teraz też tak uczynił - przesunął o trzy pola gońca przedstawionego jako anioła w rozwianych szatach i dmącego w pozłacaną trąbkę, po czym skinął palcami na nadzorcę sektora więziennego. Nawet nań nie spojrzał, po prostu wyciągnął ozdobioną rodowym sygnetem dłoń, w którą zakapturzony mężczyzna włożył oprawiony w skórę plik kartek. Roderic otworzył raport mogący bez obaw pretendować do miana książki. Jego treść w całości dotyczyła procesu wydobycia z Cahira informacji o położeniu dargrimy, wszystko opisano z datami i bardzo szczegółowo; ile czasu trwał dany "zabieg", w jakie partie ciała więzień został uderzony, ile razy, jakie były tego skutki, a nawet dziennie racje żywnościowe oraz ich skład. Ale di Ardo nie czytał tego, uważał to za bezproduktywne. Pobieżnie przebiegał wzrokiem po stłoczonych linijkach, jednocześnie pośpiesznie przerzucając kartki. Chociaż ktoś ciężko napracował się nad raportem, dla Roderica był on wart nie więcej niż kuchenne odpadki i z podobną odrazą oddał go Człowieczkowi z powrotem.
  - Gdzie jest dargrima?
  Półmężyk rozłożył mapę, którą przyniósł, po czym złożył ją tak, by na niewielkim formacie ukazana była jedynie najpotrzebniejsza część świata, i podał ją Moltosavaatiemu.
  - W południowym Cheronie, panie.
  Roderic skrzywił się z niesmakiem i podniósł zimny wzrok na sługę, jakby to była jego wina, że diabelnie cenny skarb rodziny di Ardo znajduje się w dawno wyplenionej z mentalności Stakedów ojczyźnie. Siedzącym na wieży gargulcem zbił małego, modlącego się aniołka.
  - W Cheronie? Widać szczura od początku należało szukać na śmietniku... - Zmrużył oczy z naganą. - Dużo czasu zajęło Ci wydobycie tej informacji. Jestem rozczarowany.
  - Wybacz, Panie. Więzień był bardziej oporny niż sądziłem. Był uparty, jak na d... - Zaciął się nim zdążył dokończyć "di Ardo", zapewne za sprawą morderczego spojrzenia. Zaraz się poprawił. - ...dzikiego mutanta przystało.
  - Twoje zdanie niewiele mnie obchodzi, wiesz o tym dobrze... Podaj mu coś na drogę, chcę by był świadom swojej klęski. - Złapał muskularnego archanioła z uniesionym ku górze mieczem, przesunął go niemal nad całą planszą i przewrócił figurę ukoronowanego, trójgłowego smoka. Uśmiechnął się bezwzględnie. - Szach mat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz