And things fall apart
Listen to your head
Remember who you are."
~ Three Days Grace, "Unbreakable Heart"
Zimno. Powoli uniósł głowę. Rozkleił powieki i powiódł nieprzytomnym wzrokiem wokół. Tu i ówdzie leżały spróchniałe konary, ich powyginane i gęste korzenie zasłaniały dalszy widok; przed nim wznosił się stromy brzeg, straszący resztkami zniszczonej, egzotycznej roślinności. Niemiłosierny ból eksplodował w skroni, powodując wściekłe szerzenie zębów. Cahir warknął z udręką. Sięgnął na oślep i podciągnął się, chociaż wygładzone przez nurt rzeki kamyki nie dawały najlepszego oparcia. Jeszcze kawałek...
Z głośnym sapnięciem upadł na plecy, wystarczająco daleko od wody, by jej chłód nie pozbawił go resztek siły. Jeszcze raz rozejrzał się, upewniając się czy jest bezpieczny. Odjął rękę od rozciętego boku, cała ociekała krwią. Wiedział, że jeśli czegoś nie zrobi, będzie miał poważny problem. Ostrożnie podciągnął się do niezgrabnego siadu. Zdusił w sobie krzyk, gdy kolejny impuls bólu przebiegł przez pocięte batem plecy.
- Przeklęty niech będzie każdy pieprzony... - Warknął pod nosem.
Chwiejnie stanął na nogach i, zgięty w pół, ruszył niepewnym truchtem w dół rzeki.
* * *
Silniejsze niż wcześniej obijanie głową o coś przywróciło go do rzeczywistości. Z czasem rozmazany obraz wyklarował się na tyle, by rozróżnił pochylone nad nim postacie. Były to dwie kobiety, obie czarnowłose i śniadej cery. Jedna z nich miała na głowie niebieską chustę w kropki oraz umorusana była na policzku krwią. Ogarnięty dezorientacją machnął ręką by je odgonić.
- Ćśśś... Leż spokojnie. - Szepnęła troskliwie ta, która złapała go nim zdołał którąkolwiek uderzyć. Spojrzał na nią bezrozumnie, stwierdził, że była dość młoda nim wzrok uciekł mu ku górze...
* * *
- Kiedy człowiek śpi, nie czuje bólu, a ciało odpoczywa. - Odezwała się nieśmiało dziewczyna.
Nie czuła się komfortowo. To było widać, jak na dłoni. Co chwila zaciskała spracowane rączki w pięści lub nerwowo miętosiła spódnicę na kolanach, wierciła się niestannie, rzucała wokół nerwowe spojrzenia. Jednak ani myślała opuścić wnętrze wozu i zająć miejsce na koźle, wyraźnie wyczekując, aż znaleziony chory wreszcie wypije lekarstwa.
Filozofia Cahira na chwilę obecną była zatrważająco prosta - byle dalej od domu i od ojca, a każdy, kto nie nosi jego barw jest przyjacielem-narzędziem, które pomoże w ucieczce. Zerknął badawczo na dobrodziejkę, po czym wypił przyniesiony przez nią napar. Odstawiwszy kubek, zmarszczył brwi próbując utrzymać wzrok w jednym punkcie. Kręciło mu się w głowie, na powieki stopniowo acz nieubłaganie wkradała się przemożna senność. Z długim westchnieniem powolutku opadł na deski i obrócił głowę na bok, by jeszcze przed snem dostrzec, jak dziewczyna sięga po koc i z bólem na twarzy nakrywa nim polimorfa.
* * *
- Wstaajeemyy.
W głowie Cahira zaczęło rozbrzmiewać przytłumione echo czyjegoś głosu. Pewne nuty w nim zawarte były mu znane, lecz tony rozciągały się, gięły i skręcały, nie pozwalając jednoznacznie określić płci mówiącego. Na początku zdania był kobietą, później może dzieckiem, kończył zaś mężczyzna...
- Wstaawaj.
Mruknął coś niezrozumiale w odpowiedzi i delikatnie pokręcił głową. Nagle ktoś chwycił go za podbrudek lodowatymi palcami, po czym szarpnął twarz ku górze. Intensywne, białe światło uderzyło Cahira przez powieki. Stęknął głośno, zamrugał intensywnie. Wtedy wziął szybki oddech i sparaliżował go strach. Roderic wygiął usta w okrutnym uśmiechu.
- Ileż można prosić, byś łaskawie otworzył ślepia? Nie tak cię wychowałem... - Usunął się na bok, by móc bez przeszkód okrążać swą ofiarę, którą tak szczęśliwie odzyskał. Dziwnym trafem miał obie ręce, jedną normalną, a drugą krył pod czarną rękawiczką.
Cahir warknął cichutko, napiął się i nieco uniósł z kolan. Wtem czyjeś silne ręce chwyciły go za ramiona, rozciągnęły je na boki. Na nic zdała się nieporadna, bezsensowna szamotanina. Roderic przystanął na chwilę i zaczepiwszy paznokciem o czarną nitkę, nieznacznie szarpnął krzyżykowymi szwami na boku. Polimorfowi nie udało się zatuszować bolesnego sapnięcia.
- Całkiem solidne... - Znów przeszedł na bok, tym razem przesunął dłonią po jedwabistych piórach skrzydła. Chwil parę bawił się jednym z nich, po czym chwycił i pewnym szarpnięciem wyrwał. Uniósł je, zaczął kręcić dutką w palcach, z krwiożerczym rozmarzeniem obserwując taniec granatowych refleksów, ślizgających się po całej powierzchni pióra. - Piękne.... Urżnąć.
Na sekundę, która wydawała się być nieskończonością, świat Cahira stanął w miejscu. Z lekko rozchylonymi ustami wbijał w Roderica zamarły w niedowierzaniu wzrok. Wszystko wydawało się nierealne. Ojciec odchodzący w kierunku wymyślneg tronu na niewielki podejście, wciąż bawił się zdobytym piórem. Młoda dziewczyna, którą kilka godzin wcześniej uważał za swą wybawicielkę, teraz spuszczała wzrok i przyciskała do piersi wypchany czymś woreczek. Ogrom i przepych pomieszenia, połacie ciężkich kotar opatrzonych złotymi frędzlami na końcach, rzędy zbroi z przyciemnionego metalu, imitujących na przemian anioły i demony. Urżnąć... skrzydło...? Przerażający sens tego rozkazu rozpalił w Cahirze ogień buntu, niekrępowanej niczym nienawiści, która poczęła napędzać dotąd wyzute z sił mięśnie. Przetaczała się po żyłach i sprawiała, że każda komórka ciała płonęła od adrenaliny, jaką potrafi wzbudzić tylko instynkt, przeczuwający chwilę zagrożenia.
- Nie wolno ci...! Nie możesz! NIE MASZ PRAWA!
Strażnicy szarpnęli go do góry, szwy ciągnęły bezlitośnie ciało, lecz to wszystko było małostkowe, bo do bólu można przywyknąć... Poderwał z ziemi ogon i uderzył nim jednego z wojowników pod kolanem, aż jeden z kościanych kolców przeszedł na wylot. Mężczyzna wrzasnął przeraźliwie, puścił ramię Cahira i upadłszy na ziemię, zaczął ściskać ranę. Polimorf nie oglądał się na niego. Zacisnął dłoń w pięść, po czym z szerokiego zamachu zbił ją w "T" otworu w hełmie drugiego oprawcy, wciskając mu głowę w skórzaną wyściółkę. Wyrwał z miejsca i pobiegł za Roderic'iem. Nie zważał na pęknięte w kilku miejscach szwy, na cieniutkie stróżki krwi sunące leniwie po skórze, na wyłaniających się z bocznych naw kolejnych okrytych żelazem mężów. W czasie krótkiej sekwencji kroków jego ciało dokonało makabrycznej przemiany, podczas której korpus pochylił się do przodu, ogon uniósł się do linii prostej z kręgosłupem, przednie kończyny skurczył się proporcjonalnie do wydłużonych tylnych, zaś palce zredukowały się do trzech u każdej łapy. Twarz uległa znacznemu wydłużeniu, dziąsła ociekały krwią od wyżynających się rzędów kłów. Okryty lekko kremową, przetykaną czarnymi cętkami łuską gad niewyższy niż człowiek sprężystym sprintem pognał w ślad za zwierzyną. Skoczył na pierś wojownika, który zdążył stanąć mu na drodze. Nawet obnażony miecz nie zdołał zatrzymać poczwary. Przewróciła śmiałka, szybkim acz pojedynczym ruchem zakrzywionego szponu przedziurawiła mu gardło i poleciała dalej. Slalomem wyminęła ludzkie konstrukty, powolne i marne w swym rozwoju, po czym odbiła się gładko, by z rozdziawioną paszczą opaść na Roderic'a. Mag nieśpiesznie obrócił się bokiem i wyciągnął przed siebie rękę. Na jego ustach tańczył pełen kpiącego rozbawienia uśmiech, gdy rozprostował trzy palce. Stwór zawisł w powietrzu, chwycony za gardło niewidoczną pętlą szarpał się i prychał. Strzelał nienawistnym wzrokiem na przeciwnika, który z zaistniałej sytuacji czerpał nieprzepartą radość.
- Ależ ty bojowy... - Zamruczał z pasją.
Sukcesywnie zaciskając krtań potwora, savaati wymusił jego powrót do ludzkiej formy. Przekrzywił delikatnie głowę, zaciekawiony licznymi, choć cienkimi stróżkami krwi, cieknącymi spomiędzy ostałych jeszcze szwów. Delikatnie zmarszczył brwi, mruknął z cicha, niby coś rozważał, lecz wyraźnie zaniechał rozmyślań na ów tajemniczy temat. Energicznie machnął ręką, a Cahir łupnął głucho w posadzkę. Niewidzialna siła dociskała go coraz mocniej, czuł, jakby każda cząstka jego bytu ważyła tonę. Coraz ciężej przychodził oddech. Wkrótce przygniatane kośćmi mięśnie i ścięgna zaczęły w potwornym bólu wyginać ciało pod przedziwnymi kątami dopóty, dopóki z gardła Cahira nie wyrwał się krzyk.
- Ślicznie... Pięknie! Pięknie krzyczysz... Zabrać mi TO stąd i macie zejść mi z oczu albo doń dołączycie!
Strażnicy dopadli do polimorfa, chwycili go za ramiona, skrzydło oraz ogon , po czym szarpnęli do góry. Mimo to zapanowanie nad więźniem przychodziło im z trudem, ponieważ prężył mięśnie i rzucał się na wszystkie strony, na ustach mając tylko jedno zdanie:
- Nie masz prawa!
Chrzęst zbroi wykonanych z matowego metalu oraz podzwanianie kolczug pod nimi skrytych towarzyszyły im przez całą drogę, podobnie jak wściekle wykrzykiwane groźby. Cahir nie chciał dać za wygraną. Mięśnie paraliżował ból, w cieniu świadomości skradało się otępienie spowodowane nieustannym krwawieniem, ale serce i umysł zaślepiała furia na Roderic'a, na jego nieskalaną wyniosłość. Na własną bezsilność. Rzucał ciałem na boki, kiedy kroczyli korytarzem odchodzącym od prawej, bocznej alkowy sali. Zapierał się w miejscu, gdy sprowadzali go po wilgotnych, krętych schodkach w dół jednej z wież - głównych ozdób zamku. Znów szedł korytarzem, w którym zewsząd dochodziło echo kapiącej wody. Mijali rzędy pancernych drzwi do różnych cel, różnych sal tortur. Wiedział co znajduje się za poszczególnymi, lecz poprowadzono go do pomieszczenia na końcu wyimaginowanie niekończącego się holu. W niekontrolowanym napadzie paniki zmieszanej ze złością począł rzucać się jeszcze zacieklej. Jeden z żołnierzy kopnięciem otworzył drzwi.
Wnętrze nie było duże, zdecydowanie mniejsze od innych pomieszczeń przeznaczonych do okrutnych rozrywek. W srodku znajdował się jedynie prymitywny stół z dziwnym, skórzanym zawiniątkiem na blacie oraz osobliwa instalacja. Przypominała dyby, lecz głowa i każda ręka miały oddzielny postument. Nie było łańcuchów ani innych kajdan.
Cahir wygiął grzbiet, całym ciałem ciągnął do tyłu, ale nie udało mu się przeważyć. Siłą rzucono go na kolana i rozciągnięto między dybami. Z otworów w ścianach wystrzeliły lśniące, niebieskie taśmy, które oplotły się wokół nadgarstków polimorfa. Szarpnął sie bezsilnie, wykręcało dłonie na próżno.
Szczeknął zamek. Do środka wszedł niewysoki mężczyzna w skórzanym kaftanie z głębokim kapturem. Z powodu utwardzanych rękawic po łokcie i sznurowanych butów do kolan wydawał się jeszcze mniejszy. Cahir powitał go nienawistym spojrzeniem, czując doń instynktowną odrazę. Człowieczek bez słowa podszedł do stołu i rozwinął zawiniątko. Czule sunął palcami po jego zawartości, aż natrafił na coś szczególnego. Wyciągnął to i rozciągnął. Ruszył w kierunku Cahira z błyszczącą siwo żyłką. Garota. di Ardo zamarł na ułamek sekundy, po czym z nową werwą zaczął szamotać się w okowach. Na polecenie Człowieczka strażnicy złapali więźnia za ramiona, aby go unieruchomić. Jeden przytrzymywał skrzydło, podczas gdy kat przystępował do pracy.
Na początku dotyk żyłki był nawet przyjemny, chłodny. Lecz gdy zaczęła zagłębiać się w ciało, ów uczucie zniknęło. Pojawił się ból nie do opisania. Ruchy garoty przypominały ruch piły - nieubłaganie przecinała skórę, ciało, zaczęła rżnąć kość... Cahir cały czas krzyczał i próbował walczyć z oprawcą. Wkrótce ochrypł...
* * *
Obudził się na klepisku, półprzytomnie rozejrzał się po ciemnicy. Podczas przełykania guli coś zaczęło go mocno kłóć w gardle. Sięgnął do szyi i znalazł na niej obrożę z chłodnymi, tępymi łebkami igieł. Nieopatrzny ruch ręką spowodował falę bólu w okolicy łopatki. Z trudem sięgnął do pleców. Była tam wielka rana, wciąż krwawiąca. Mężczyzna zacisnął powieki, zagryzł usta i skulił się. Pogrążył się w milczącej rozpaczy.
* * *
* * *
Szczerzył zęby z bólu, kiedy próbował obrócić się na plecy. Trząsł się i nie mógł w pełni rozprostować kończyn. Niechcący podrażnił ranę na łopatce. Oczy zaszły mu mgłą, ale gdy rozkleił powieki dostrzegł w górze maleńki świetlik. Przemógł się, podpełzł do ściany i począł się po niej wspinać, aż stanął w miarę prosto. Z sykiem złapał się za bok. Później tęsknie zapatrzył się w okienko, w światełko.
Lora - cóż teraz robisz...?
Świetlik rzygnął brudną wodą. Przyniesiony przez nią kamyk uderzył Cahira w podbite oko.
* * *
Tym razem przyszło tylko dwóch. Chwycili polimorfa pod ramiona i wciągnęło po schodkach. Korytarz nic się nie zmienił. Nadal śmierdział wilgocią i śmiercią. Za drzwiami innych cel było cicho - wszystkich wykończyli, czy Cahir był jedynym więźniem?
Ta komnata była inna. Stało tam eleganckie biurko oraz dwa krzesła. Dodatkowymi przedmiotami była stojąca na blacie świeca, kilka dokumentów oraz flakonik. Nie był ozdobą, nie mógł. Dość duża butelka wykonana była z rżniętego szkła zabarwionego na bladoniebieski kolor. Przysadzista na dole, płynnie zwężała się, aż zwieńczył ją maleńki, kryształowy koreczek.
Był również zakapturzony Człowieczek, przeglądał przygotowane wcześniej dokumenty. Ruchem dłoni nakazał strażnikom usadzić polimorfa na krześle i skuć. Zasiadł naprzeciwko i splótł palce, cierpliwie czekając, aż więzień przestanie szarpać nadgarstkami. Uzyskawszy wreszcie jego uwagę, przysunął sobie pierwszą kartę. Głos miał przymilny, lecz z niebezpieczną nutką, jak każdy, kto przeprowadza przesłuchanie.
- Panie di Ardo, spotkał pana swego rodzaju zaszczyt. Niepodobnym jest, aby Moltosavaati Roderic nakazywał przesłuchanie kogoś z familii...
Więzień prychnął.
- ...ale, jako że nie otrzymałem konkretnych instrukcji, jak się z panem obchodzić, zastosuję podstawowe procedury. Ufam, że je pan zna? Wszystko zależy od pana. Im szybciej usłyszymy to, co chcemy, tym szybciej pan wróci do celi. Kłamstwa i anegdoty niezwiązane ze sprawą będą karane.
Cahir odwrócił głowę.
- Mimo to liczę na owocną współpracę. - Przebiegł wzrokiem po trzymanej karcie, po czym rozsiadł się wygodniej. - Zasadnicze pytanie brzmi: czy wie pan, dlaczego pan tutaj jest?
Nic nie powiedział.
- Panie Cahir, nie ma sensu tego ciągnąć. Obaj wiemy, że wie pan, gdzie jest dargrima, ponieważ wiele lat temu ją pan ukradł. A my tylko chcemy wiedzieć, gdzie jest schowana. - Nie doczekawszy się odpowiedzi, Człowieczek westchnął teatralnie. Zebrał wszystkie formularze, stuknął nimi o blat biurka, ażeby je wyrównać, po czym odłożył na bok definitywnie. - W takim razie inaczej... Widzi pan tę buteleczkę? To serum prawdy. Jego głównym składnikiem jest opium, substancja w gruncie rzeczy nielegalna i silnie uzależniająca. Mógłbym nakazać wlać całą dawkę do pańskiego gardła i obserwować efekty, czy zmieni się pan w zaślinionego niewolnika, czy zacznie konwersować z halucynacjami. Nie zrobię tego, bo widzi pan, panie di Ardo, uwielbiam rozmawiać z ludźmi. Jestem typem słuchacza, nie razi mnie paplanina innych niezależnie od tematu. Wymiana poglądów ze zdrową umysłowo osobą jest daleko bardziej ciekawa, aniżeli z lunatykiem. Pana również z chęcią wysłucham, o ile zechce pan wreszcie powiedzieć cokolwiek. Dialog wymaga zaangażowania obu stron, inaczej zmienia się to w monolog.
- Jaki masz w tym interes? - Warknął Cahir. Niespodziewanie pięść strażnika uderzyła go w szczękę tak mocno, iż niemal zwalił się na ziemię razem z krzesłem. Splunął na posadzkę mieszanką krwi i śliny.
- Ostrzegałem, że kwestie niezwiązane ze sprawą będą karane... Ponieważ wiąże mnie obowiązek przeprowadzenia wywiadu proponuję pewną grę: zadam panu pytanie i jeżeli odpowie pan dobrze, czyli w związku z obecną sytuacją, zyskuje pan prawo zadania pytania mnie. Jedyną zasadą jest prawdomówność. Przystaje pan na taki układ, panie di Ardo?
- A jeśli nie zechcę odpowiedzieć? - Kolejny prosty wylądował tym razem na kości policzkowej. Cahir sapnął głośno, potrząsnął głową i wyprostował się. A więc musiał udzielać odpowiedzi, gdyż jej brak również uchodził za "niezgodny ze sprawą".
- Zapomniałem wspomnieć, iż to ja pierwszy zadaję pytanie... Czy ukradł pan dargrimę sześćdziesiąt jeden lat temu?
- Tak. - Odparł, uznawszy, iż jedynym ratunkiem są kategoryczne odpowiedzi bez zagłębiania się w szczegóły. Ponieważ nie spadł na niego kolejny cios uznał, że ma szansę zadać pytanie. - Skąd będziesz miał pewność, że nie skłamałem?
- Pana nowa ozdoba reaguje na ładunek magiczny. Ponieważ kłamstwo podnosi nieznacznie ciśnienie, eter w pańskich żyłach zacznie krążyć szybciej. Obroża zaciśnie się mocniej, a umocowane w niej igły zagłębią dalej. Jako że ów specyficzny kaganiec wcześniej leżakował w roztworze z opium, narkotyk zostanie uwolniony do organizmu. Z każdym kłamstwem będzie go więcej i więcej, aż zrobi się z pana lunatyk... Moja kolej zadań pytanie. To bardzo smutne, że z powodu samotności wymyślił sobie pan dziewkę imieniem Lora Beaumont. Co więcej, wmówił pan sobie, że darzy pana uczuciem. Czemu nie odpuści pan sobie tej farsy?
Cahir zbladł i wytrzeszczył oczy, zaprawdę zszokowany wyssanymi z palca zarzutami. Przecież Lora żyła naprawdę!
- Co to za brednie?! Lora istnieje i mnie kocha...! - Zaciął się, nie do końca pewien, czy może użyć ostatniego słowa w formie teraźniejszej. Czy na pewno nadal go kocha, mimo że pokłócili się tamtego feralnego wieczoru?
Zgiął się wpół, gdy nagły hak z prawej trafił go w brzuch. Na kilka chwil pozbawiło go to tchu. Głośno łapiąc powietrze poniekąd z niedowierzaniem spojrzał na Człowieczka, który kręcił głową i cmoknął głośno.
- Nie ładnie... Panie di Ardo, dlaczego odmawia pan przyznania mi racji? Lora Beaumont nie istnieje i nic tego nie zmieni.
- Nie prawda...! - Ledwie skończył, uderzono go powtórnie w żebra.
- Ciągnąc tę farsę robi pan krzywdę jedynie sobie. To bez sensu.
- Ta rozmowa jest bez sensu! Lora istnieje, żyje w Cheronie, pracuje w tawernie, ale wcześniej była utrzymanką matki, która prowadzi w Medarze dom publiczny! - Wykrzyknął jednym tchem nim obita żelazną rękawicą pięść uderzyła go w podbródek.
- Jak każdy mag ma pan bujną wyobraźnię, stworzył pan całą historię dla zwykłej mrzonki, ale... Panienka do towarzystwa? To dopiero fantazja.
- To niedorzeczność! - Cios w szczękę, warga pękła.
- W istocie... - Człowieczek podniósł się z miejsca i począł przechadzać przed biurkiem. - Rozgryzłem pana, panie di Ardo. Zaprawdę godny pożałowania z pana przypadek. Domyślam się, że ucieczka z domu to spore przeżycie, tym bardziej ucieczka z miejsca, gdzie było się kochanym, rozpieszczanym i z bezpieczną przyszłością. W najgorszym razie czekałby pana los kolejnego Moltosavaatiego. Ale pan wolał ukraść rodzinny skarb i z niewyjaśnionych przyczyn wybrał się na kontynent. Nowe miejsca, obce obyczaje, inny dialekt. Nic dziwnego, że dokuczała panu samotność... Ile pan wymyślił? Trzy? Cztery?
- Jaa... - Urwał i skrzywił się. Wywołany uderzeniem ból głowy mocno dał o sobie znać w okolicy skroni.
- Co więcej, ubzdurał sobie pan, że każda z nich pana kochała. I każdą dziwnym trafem pan zabił. Po co to? Żeby z czystym sumieniem zrobić miejsce na następną iluzję? Pomysł dość logiczny, pomijając, że powód bezsensowny.
- Nie zabiłem ich, bo tego chciałem! Zmuszono mnie!
- Kto pana zmusił?
- Inni! Magowie, badacze! Wlali mi coś do gardła i straciłem kontrolę nad ciałem! - Dlaczego to mówił?
- Panie di Ardo, oświecę pana, gdyż tak dobrze nam się rozmawia. Formuła Kontroli wynaleziona została jakieś pięćdziesiąt lat temu przez trzech uczonych, których zabił tajemniczy wybuch. Przetrwały za to ich notatki. Stąd wiem, że wywar działa w bardzo prosty sposób: poprzez wywołanie wrażenia silnego otumanienia załamuje wolę użytkownika. Działa podobnie, jak silne narkotyki, przez co wzrasta podatność na sugestie. Jako że substancje zawarte w Formule Kontroli mają działanie psychoaktywne, niemożliwym jest, aby pamiętał pan co się działo pod jej EWENTUALNYM wpływem. Tak więc nie może pan wiedzieć, że ktoś pana do czegoś zmusił, a tym bardziej osoby wydającej rozkaz. Odpowiedź jest jedna: wszystko pan zmyślił.
Cahir siedział blady jak ściana. Nie rozumiał, czego ten mężczyzna od niego oczekuje. Te pytania i teorie nie miały związku ze sprawą. Dlaczego więc to robił? Dlaczego próbował zanegować fakty, które polimorf pamiętał doskonale? Po co miałby sobie wymyślać, iż gołymi rękami zmiażdżył głowę Hifnir, kobiety, z którą łączyło go wielkie uczucie, pogodnej, energicznej i obojętnej wobec zdolności zmian kształtu? Co z Adal'reen? Zginęła z jego winy, bo nie poszedł z nią nad ten zasrany strumyk. Elfka ta należała do osób bardzo zuchwałych. Nie bała się ludzi, bo wierzyła, że wrodzony refleks i szybkość dają jej przewagę nad innymi rasami. Fascynowały ją zdolności metamorficzne Cahira, chciała odkryć ich pełen potencjał. I chociaż na początku traktowała polimorfa jak swoje zwierzątko, którego umiejętności można było szlifować tylko poprzez tresurę, po kilku miesiącach zaczęła ją intrygować osobowość "podopiecznego". Podobał jej się instynkt bojowy, zaś kpiła z niemal paranoicznej ostrożności. Tamtego dnia też wyśmiała polimorfa, gdy mówił, że coś zmieniło się w powietrzu, że zrobiło się niebezpiecznie. Nie słuchała, wyszła z domu. Zabili ją łowcy magów - zarżnęli jak prosię i zostawili na brzegu strumyka na podobieństwo straszaka. A Karliah? Była drobną złodziejką i zabiła ją ciekawość. Chciała wiedzieć wszystko o świecie, z którego pochodził Cahir, o jego odizolowanej ojczyźnie. Pragnęła usłyszeć o wszystkich cudach powstałych dzięki magii, jakich Stakeda była pełna. O kryształowych ogrodach, o alabastrowych wieżach szkół, o ogromnym stadionie Kartuus Kell, na którym co pięć lat odbywały się bratobójcze turnieje magów pełne rozmachu i niezwykle widowiskowe, o mostach na żądanie wyrastających z jezior, o latających zamkach, o marmurowych miastach, o samogrających instrumentach, o zadziwiających stworzeniach, o żyjących księgach, aż nareszcie o samych magach. Karliah, mimo że była sylfem, nie potrafiła czarować, więc popadała w swoiste upojenie, gdy słuchała do czego zdolni są stakedyjscy magowie. Mówiła, że "kontynentalni" się do nich nie umywają, że to straszni aroganci z kagańcami przepisów. Najbardziej zadziwiały ją umiejętności, jakie wykształciły się w Pięciu Rodzinach: Starker potrafili czerpać z rzeki czasu, dowolnie nim manipulując, zaś to "ile wzięli" odsypiali; Illien leczyli dowolne schorzenie lub ranę, w zamian oddając cząstki siebie - w efekcie porzucali cielesne powłoki i funkcjonowali jako eterowe byty; Tazuun mogli podróżować nawet na bardzo duże odległości i nie koniecznie w obrębie tego świata; Khazaleli, z przyczyn oczywistych najbardziej liczni, nazywani również Feniksami, żyli przeciętnie długo, lecz byli w stanie z popiołów ciała odradzać się aż trzykrotnie. di Ardo wykształcili zdolność najbardziej ofensywną, opartą na wybuchu bezwarunkowym. Początkowo niewielki ładunek energetyczny działa na cząstki eteru jak magnes, w rezultacie sam się napędza i nieustannie rośnie. Powołuje go oraz detonuje emocja. Nigdy nie udało się określić, jaka konkretnie, lecz pojawia się ona już po samym zasłyszeniu nazwy umiejętności, jakby di Ardo mieli po prostu wpojone odczuwanie "tego czegoś". Imię zaklęcia wcale nie było takie trudne, zwykły synonim i Karliah udało się go odgadnąć. Z beztroskim uśmiechem oraz niewiedzą wypowiedziała nazwę na głos. Potem Karliah... była wszędzie, tak jak całe górne piętro budynku wraz z mieszkańcami. Strzępy, okruchy i pyły niemożliwe do sklasyfikowania spadały gdzie popadnie lub rozwiewał je wiatr. Umiejętność dziedziczna, która posiadał Cahir, zabiła Karliah. ON zabił Karliah.
Nie wymyślił sobie tego, to było niemożliwe! Ale Człowieczek kontynuował swoją wypowiedź:
- Gdybym czuł do pana pewną dozę sympatii powiedziałbym, że nie do końca jest pan sobie winien. Umysł to kapryśna bestia, nad którą się nie zapanuje i lubi płatać figle. Potrafi wyprzeć ze świadomości prawdziwe fakty i akceptować te sfingowane przez niego osobiście. Tak też stało się w pańskim przypadku. Samotność zagoniła pana w kąt i żeby nie oszaleć, zaczął pan sobie dopowiadać wspomnienia. Zaprawdę ze współczucia aż się serce kraje. Nawet imię nadał pan sobie nowe.
Twarz Cahira stężała nieznacznie, lekko przymrużył oczy. Kat przestał chodzić w tę i z powrotem, po czym przysiadł na kancie biurka. Splótł dłonie na udzie.
- W całej tej zawiłej historii ten wybór wydaje się najbardziej logiczny: zmienić imię, by zgubić pościg. Przypuszczam, że postąpiłbym podobnie.
- A skąd pewność, że tak nie nazywał mnie ktoś z rodziny, że to nie jest moje przezwisko? - Zaryzykował. Czuł, iż jeszcze parę z palca wyssanych wniosków wytłumaczonych w sposób spójny i pewny siebie, a naprawdę zacznie wierzyć w to, co powiedział Człowieczek. Musiał jakoś ratować swoje "ja".
- Panie di Ardo, z natury jestem człowiekiem obiektywnym i staram się nie umniejszać nikomu. Racz pan zauważyć, że ani razu nie zwróciłem się do pana niecenzuralnym słowem bądź wymyślonym przez pana imieniem. Dano mi również do dyspozycji pańską metrykę urodzenia i tam miano "Cahir" nie występuje ani razu.
- Może być podrobiona!
- Wątpię, aby pożółkły papier i wyblakły tusz kłamały, pani di Ardo. Ponadto, naprawdę pan wierzy, że dane członków rodziny któregokolwiek Moltosaavatiego ot tak sobie leżą w zasięgu ręki byle sługi czy wartownika? Proszę się nie wygłupiać...
Polimorf spuścił głowę i z niejakim roztargnieniem wodził wzrokiem od jednego podłokietnika do drugiego. Bolało go każde uderzone podczas przesłuchania miejsce, lecz to nie to przyciągało jego uwagę. Czuł się potwornie zmęczony, jednak nie fizycznie. Psychicznie. Bo tak trudno słuchać o sobie samym nieprawdy opowiadanej, jakby to była relacja z dnia wczorajszego. Bez luk na gdybania, bez zająknięcia, pełna dziwnej niepodważalności. Jak sprzeczać się, gdy inni mają odpowiedź na wszystko, podczas gdy tobie brak dowodu na... cokolwiek? A może jednak...?
Nie! Potrząsnął głową pomimo rosnącego bólu w skroni. To nie prawda!
Coś kapnęło mu na ramię. Spojrzał na spływające powolutku szkarłatne kropelki. Skąd one? Przełknął ślinę i jakby dopiero teraz odkrył, iż powoduje to potworne kłucie w szyi. Obroża się zacisnęła? Przecież ani razu nie skłamał! Sztywno podniósł głowę. Na połowicznie odsłoniętej twarzy Człowieczka dostrzegł zarys uśmiechu. On wiedział...
- Wspaniale się z panem rozmawia, panie di Ardo. Doceniam to. - Wymownie skinął na dwóch strażników stojących przy drzwiach. Mężczyźni szybko rozkuli Cahira i szarpnęli do pionu, nie zważając na wielką ranę na łopatce, która dopiero pokryła się nie mniej okazałym strupem. - Na dzisiaj to wszystko. Możecie zabrać go do celi.
Polimorf zaparł się powodowany nagłym impulsem, po czym spojrzał na porządkującego papiery kata. Wbrew określonym wcześniej zasadom zadał mu pytanie:
- Ta obroża nie zaciska się, ponieważ ja kłamię, prawda? Kłamstwem jest wszystko co nie satysfakcjonuje was.
Mężczyzna obrócił się przodem do więźnia i złożył ręce w taki sposób, jak to czynią osoby coś rozważając.
- Obawiam się, panie di Ardo, że sam odpowiedział pan sobie na to pytanie, chociaż jedynie połowicznie. Ponieważ sformułował pan zagadnienie tak, a nie inaczej, nie poczuwam się do obowiązku, by udzielać dalszych wyjaśnień.
* * *
Wrzucili go do celi jak wór warzyw. Ze zduszonym sapnięciem uderzył w klepisko. Kiedy huknęły drzwi i zgrzytnął zamek, chwycił się za żebra i z cichutkim jęknięciem przewrócił na bok. Zwinął się w kłębek, szczerzył zęby do ciemności. Bardzo bolał go brzuch.
Obroża bezlitośnie docisnęła grdykę, gdy ta podskoczyła przy przełykaniu. Nie wiedział ile czasu siedział w kącie, wpatrywał się przed siebie i wpijał paznokcie w głowę. Im dłużej się zastanawiał na tym, co usłyszał na przesłuchaniu, tym większy ogarniał go gniew. Po co tamten człowiek to wszystko powiedział? Dlaczego próbował zanegować istnienie miejsc, wydarzeń i ludzi, których polimorf doskonale pamiętał? Co chciał osiągnąć!? Cahir zakrył usta dłonią, przerażony nową myślą. A co, jeśli miał rację? Poza wspomnieniami oraz tym co nosił w sercu Cahir nie miał dowodów na swój związek z Hifnir, Karliah, Adal'reen i Lorą. Elfkę zabito nad strumieniem, więc jedynymi świadkami mogą być drobne, pozbawione znaczenia zwierzęta. Hifnir? Jej ciało, a także kryjówka na wsi na odludziu przepadły w wybuchu umiejętności dziedzicznej, która równie dobrze mogła się aktywować pod byle pretekstem. Ludzie z sąsiedztwa oraz przypadkowi świadkowie kolejnego wybuchu niechcący aktywowanego przez Karliah już od dawna nie żyją. Co prawda Lorze pokazywał jedno wspomnienie, lecz co z tego, jeżeli i ona była... fikcją? Kto poświadczy o jej istnieniu? Santorin, Hefan, ktokolwiek z pracowników Uśmiechu Fortuny! Kat nie kłamał o zmianie imienia i Cahir o tym wiedział. Tak, wiedział. Człowieczek nie snuł teorii. Mówił prawdę. Może o reszcie też, skoro był obiektywny i nie umniejszał nikomu? Może całe dotychczasowe życie polimorfa było tylko wytworem jego wyobraźni? Jeśli tak, co w tym czasie działo się naprawdę?
Mętlik w głowie Cahira narastał, nieznany czynnik przyćmiewał zdrowy osąd coraz bardziej. Przyprawiał o nieznane dotąd poczucie desperacji. Nie było nikogo, kto pomógłby polimorfowi odsiać prawdę od mrzonek. Nie prawda. Był. Człowieczek. Wszystko zaczęło się mieszać. Cahir objął się, ścisnął ramiona i zaczął krzyczeć na całe gardło, bo tylko to wydawało mu się prawdziwe...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz