"He’s torn between his honor and the true love of his life
He prayed for both but was denied."
~ Within Temptation, "Hand of Sorrow"
Roderic di Ardo należał do mężczyzn odznaczających się wyjątkową wyniosłością. Był jednym z czterech Moltosavaati, Sług Ludu, więc do jego priorytetów należało dobro mieszkańców Stakedy, wyspy-państwa na Południowym Oceanie. Pełnienie tego zaszczytnego obowiązku nie przeszkadzało mu w spełnianiu własnych ambicji, rzec by można, iż nawet ułatwiało. Mijały dekady, pokolenia wymierały, kolejni przejmowali funkcje pozostałych savaatich, a on trwał u steru, zachowując wygląd czterdziestoletniego osobnika wzbudzającej szacunek prezencji, o ostrych rysach twarzy i twardym spojrzeniu stalowoszarych oczu. Zawsze chadzał w błękitnej sutannie i naciągniętym na nią czarnym kaftanie z postawionym kołnierzem, przewiązywał się w pasie fioletową szarfą, a wśród kruczych pasm związanych srebrnym łańcuszkiem w schludny koński ogon nie znajdziesz choćby jednego siwego włosa. Stakedowie, naród bardzo zdyscyplinowany, uważali, że Roderic dzięki nieustannemu samodoskonaleniu zgłębił tajniki magii do tego stopnia, iż zyskał dar długowieczności. Prawda była jednak znacznie brutalniejsza...
Głowa rodu di Ardo przechadzała się dumnym krokiem po korytarzu z jednej strony usianym obrazami, na których sceny batalistyczne przeplatały się z martwą naturą i krajobrazami, a z drugiej rozświetlały go wielkie witrażowe okna; sam w sobie był jednakże bardzo ponury i surowy, z ciemnego kamienia. Przypominał jeden z tuneli w lochach niż drogę do Obserwatorium. Masywne wrota ustąpiły pod ciężkim wzrokiem, pokornie otwierając swe podwoje przed panem zamku. Roderic raźno przekroczył próg, przemierzył obszerne pomieszczenie zwieńczone kopułą z wymalowaną na atramentowym tle mapą gwiazd i przystanął przed sercem Obserwatorium. Po środku, na niewysokim podeście, ustawiono ogromny kryształ górski, z niewiadomych przyczyn opleciono go zwojami łańcucha z runami na każdym ogniwie.
- Jakieś postępy? - Zapytał głucho, nawet nie odwróciwszy się do pięciu postaci, niemalże przykutych nawałem pracy do ustawionych wokół artefaktu biurek.
- Niestety nie, panie di Ardo. - Odparła jedna z kobiet, wstając i karnie chyląc głowę, jak nakazywał zwyczaj.
Mężczyzna przytknął pięść do ust i drapieżnie przymrużył oczy, jakby zamierzał siłą woli zmienić rezultaty kilkudziesięcioletnich badań. Niczego w życiu nie pożądał równie obsesyjnie, jak tego, co tkwiło w owym krysztale. Rozchybotany zarys ślepi barwy magenta zapłonął na tle bieli dość kpiąco, jakby irytacja arcymaga dostarczała stworzeniu nie lada zabawy. Roderic prychnął głośno. Wtem echem po sali rozbrzmiał krótki, dzwoniący sygnał. Savaati, nie kryjąc zaintrygowania, obejrzał się na stojącą samotnie pod ścianą kulę wielkości koła od wozu; zawieszona w powietrzu nad miedzianą podstawą, wypełniona była ciemnością i otoczona runicznymi pierścieniami. Teraz owe obręcze obracały się każda w inną stronę. Roderic pośpiesznie podszedł do urządzenia, pochylił się nad nim i badał, przebiegał wzrokiem po szklanej powierzchni w poszukiwaniu zapalnika, który zmusił do pracy od lat nieczynny artefakt. Był nim maleńki punkcik. Z ciekawością uderzył palcem w światełko, a kula ukazała obraz czegoś, co wywołało na twarzy maga zimny uśmiech. Wtem wyprostował się i rzekł:
- Fathir... Rahmat...
Materiał z szelestem opadł na marmurową podłogę.
- Sprowadzić.
Cienie posłusznie skinęły głowami i naraz zniknęły. Roderic wpatrywał się w przestrzeń, lecz niezbyt długo. Obrócił się z charakterystyczną dla siebie werwą i ruszył do wyjścia ze straszliwymi słowami na ustach:
- Tym razem mi ulegnie.
* * *
- To ich wyrżnijmy, przecież to żaden problem.
- Daawno nie zabawiłem się w tamtym lustrze...
- Ja-Ja też chcę iść.
- Jak oni śmią?! Wiecznie im mało! Zachłanne...! Egr! Aż brak mi określenia!
- No to zamknij się w końcu. Oej, Lummiere! Otwieraj Nexusa! Lummiere!
Lummiere ani drgnęła. Wpatrywała się w beznamiętnie przed siebie. Spowity ciemnym fioletem bezkres obumierał w oczach. Niegdyś przestrzeń tę wypełniały setki, tysiące kryształowych zwierciadeł, dryfujących posłusznie wokół głównej gwiazdy, której blask był w stanie zdominować mrok tego bezmiaru. Lecz nawet do tego sanktuarium przejść wkradło się zwątpienie. Czy ten ostatni bastion, ten fragmencik rodzimego świata zdoła przetrwać kolejne milenia? Czy jest nadzieja? Czy ich rodzina kiedykolwiek się jeszcze poszerzy? A może czeka ich jedynie destrukcja? W przepływającym przed nią zwierciadle ujrzała swoje odbicie. Jej ciało w całości pokrywał ściśle przylegający pancerz. Wielu rzekłoby, iż jest z osmalonego srebra, jednak myliliby się srodze. Nie posiadała stawów, zamiast nich ciepłym blaskiem lśniły niewielkie kule. Twarz do połowy zakrywała maska, wykończona u góry kolcami, a tóż za nimi szalały złote płomienie w zastępstwie włosów. Za plecami Lummiere unosił się sporych rozmiarów sierp, mający w centrum dysk. Oba te atrybuty stworzone były z kanarkowożółtych kryształów. Lustrzany fragment przestrzeni odpłynął dalej, nie pozwalając lewitującej istocie dalej wpatrywać się w pozostałe resztki chwały Artesium. Lummiere obejrzała się na ocalałych członków rodziny. Dwie bliźniacze bestie, Valkyria i Virtaria, zajmowały ponad połowę tego dryfującego strzępu świata. Valkyria odznaczała się zwalistą budową jaszczura, pokryta była białymi, trójkątnymi łuskami, z czego każda naznaczona była czarnym symbolem. Virtaria również lśnił bielą, lecz miał znacznie szczuplejszą sylwetkę. Nie posiadał oczu, grzbiet łba stanowiła mocno spłaszczona, niby to szklana kopuła okolona kolcami. Ponadto gad posiadał dwie pary przednich łap. Iffitres wylegiwała się na ściętej kolumnie w sposób nader wyzywający - nie nosiła ubrań, jedynie sieć a'la koronkowych tatuaży zakrywała miejsca intymne. Zamachała nogami o wysoko usytuowanych piętach i dwoma szponami zamiast palców. Przyciemnione, niemal czarne stopy i dłonie mocno kontrastowały z feerią barwnych piór sterczących burzą tuż za maską we wzorze iście karnawałowym. Demoniczności dodawały czarne wypustki wzdłuż kręgosłupa, zupełnie jakby ta część szkieletu wyrosła na zewnątrz ciała. Obok kolumny, na jej złamanej połowie, siedziała Skepsis. Błyszcząca się nienaturalnie zbroja pełna była dużych ćwieków i kanciastych wykończeń. Hełm na przodzie szczycił się pokaźnym rogiem wycelowanym w niebo, a jedynym otworem na oczy była kratka udająca przyłbicę. Twierdza, nie istota... Rodzina była niepełna. Aldebaran odszedł dawno temu w niewyjaśnionych okolicznościach. Brakowało Skoteinosa, który z nonszalancją zwykł rozwalać się wśród gruzów i kłócić o wszystko. Stojący na szczycie resztek schodów alabastrowy tron stał się grobowcem. Zasiadał na nim cień, nie osoba. Mężczyzna w dość swobodnej pozie trwał od dekad, twarz opierał i zakrywał dłonią. Spodnie, zasłonięte kurtyną ze strzępów błękitnego materiału, wypłowiały podobnie, jak dwie pary skrzydeł. Nawet maska straciła metaliczny blask, pękała, kruszyła się. Wiele, wiele lat temu cząstkę Volturna uwięzili ludzie, w swej arogancji pragnąc jego mocy, i od tamtej pory nie obudził się. Po dziś dzień przepełnia to goryczą tych, którzy pozostali, lecz wypuszczenie ich, by wzięli odwet, byłoby katastrofą dla innego świata. Lummiere nie otworzyła Nexusu...
* * *
W tawernie, jak co wieczór, było gwarno. Cherończykom nie przeszkadzał ani gorąc, ani duchota. Potrafili się bawić niezależnie od okoliczności. Umysłami gości władał Santorin. Wampir przedstawiał siebie, jako człowieka-orkiestrę, bowiem zarówno przygrywanie na skrzypcach oraz tańcowanie nie przeszkadzały mu w popisywaniu się warunkami wokalnymi. Serca podbijała Kogita. Drobna dziewuszka nie wykonywała swoich obowiązków, jak należy, gdyż żądny jej popisów tłum mężczyzn zagonił ją na jeden ze stołów, gdzie wykonywała kolejny z kolei taniec, w dużej mierze opierający się na wykonywaniu uwodzicielskich ruchów biodrami i zataczaniu okręgów ramionami. Publiki nie odstraszały nawet jej zwierzęce atrybuty, liczyło się jedynie śledzenie ruchów przyprawiających o szybsze bicie serca. Nagle ponad ogólny hałas przebił się chrapliwy ton Hefana, który przy pomocy salwy bluźnierstw i przytyków obwieszczał światu, iż wygrał kolejną partyjkę pokera. Budynek nieznacznie zatrząsł się w posadach, zapewne za sprawą zmieniającego pozycję Eldara. Za ów czyn zganił go Malgran, którego wrzaski, jakoby nie było go stać na kolejne naprawy popękanych ścian, dało się słyszeć nawet ze stajni, gdzie oporządzał wszelkiej maści i rasy wierzchowce gości.
Nie każdemu dopisywał szampański humor. W gronie osób przykutych do baru tkwił Cahir. Jak dotąd nikt nie widział, aby wziął do ust chociażby łyk alkoholu, jednak dzisiaj miało to miejsce już kilkukrotnie. Po raz kolejny uniósł szklankę i opróżnił ją za jednym zamachem. Stuknął naczynkiem o blat, krzywiąc się przy tym odrobinę. Spoglądał nienawistnym wzrokiem na stojącą przed nim butelczynę, której przezroczysta, ostra w woni i smaku zawartość, jak na złość, nie chciała go otumanić, odebrać precz zmartwienia, dać chwilę wytchnienia w błogim zluzowaniu. Zaczął bawić się szklanką. Powoli i skrupulatnie sieć kłamstw, uników i zmyślonych historii zaciskała się pętlą na szyi polimorfa. Oleju do ognia dolewała Lora. Nigdy nie sądził, że ten romans rozwinie się do stopnia prawdziwego związku, że jeszcze raz będzie w stanie kogokolwiek pokochać tak mocno. Życie by za nią oddał. Może dlatego było mu coraz trudniej spoglądać w te piękne, roziskrzone żywo, zieloniutkie oczy. Najbardziej ciążyły Cahirowi jej słowa: "...wiem, kim jesteś, jaki jesteś i dlaczego...".
- Ashri Przenajświętsza, gdybyś tylko wiedziała... - Szepnął z cicha, przycisnąwszy chłodną szklankę do czoła.
- "Ashri"? To jakieś zaklęcie? A może kobieta?
Obejrzał się za siebie. Nikły uśmieszek przebiegł po wąskich ustach polimorfa na widok Lory, z żeliwną tacą nad głową i z trudem przedzierającą się między rozentuzjazmowanym tłumem mężczyzn wpatrzonych w Kogitę. Była piękna, jak zawsze. Już nie malowała się tak mocno, niczym Nissare. Zwiewna sukienka w kolorze tygrysiej lilii nieco wygniotła się z przodu od nieustannego przemykania wąskimi szparami w zbitej masie ciał klientów "Uśmiechu Fortuny". Podeszła do Cahira i objęła jego ogniste ramię, jednocześnie przytulając policzek do ramienia.
- Nie, Ashri to... bóstwo. - Odparł nim wykręcił głowę i ucałował Lorę w głowę.
- Jesteś pobożny? - Jej intensywnie zielone oczy zrobiły się wielkie, jak monety o największym nominale.
- Nigdy nie mówiłem, że nie-...
- A ja nigdy nie słyszałam o tej całej bogince Ashri... Przyznaj się! Żarty sobie ze mnie robisz! - Lecz nie dała kochankowi czasu na odpowiedź, zamiast tego wyjęła mu z ręki szklankę, w której na dnie ostało się nieco płynu, i uniosła ją, żeby powąchać zawartość. Odezwała się z pewną dozą niedowierzania. - Cahir, Ty piłeś.
Odwrócił głowę w drugą stronę, czym - czy tego chciał czy nie - przyznał się do winy. Lora położyła dłoń na szczęce mężczyzny i delikatnym naciskiem próbowała zmusić go, by na nią spojrzał. Nie chciał ulec, wyrwał się czym prędzej z buntowniczym prychnięciem.
- Co z tego? - Warknął nieco ostrzej, niż zamierzał.
- Cahir, co się dzieje?
- Nic. Zostaw mnie w spokoju.
Odepchnął się od baru, po czym skierował kroki do wyjścia. Jego nagłe poruszenie nie przeszło bez echa, gwar rozmów nieco przycichł, ludzie pośpiesznie usuwali mu się z drogi, a tych, którzy tego nie uczynili, brutalnie roztrącał na boki. Ledwo wyszedł na klepisko podejścia, kiedy Lora wypadła z budynku w ślad za nim. Po głośnym klekocie obcasów na starych stopniach poznał, iż jest wzburzona...
- Co Cię znowu ugryzło, co?
Zbył ją machnięciem ręki.
- Ooo, za głupia jestem, żeby zrozumieć "ogromne" jaśniepańskie problemy? Jaśnie pan będzie ze mną gadał w zamian za pieprzenie się?! Wiesz co...? Niech Ci będzie! To i tak cud, że przez tyle czasu dałam radę znosić Twoje cholerne fanaberie! Boże, jaka ja byłam ślepa! Jak mogłam obdarzyć uczuciem kogoś takiego?! Wam wszystkim chodzi tylko o to, żeby mieć dupę za darmo, bo jak już nie można to won! Wynoś się stąd, ty mutancie!
Stał na skraju okręgu światła, rzucanego przez latarnię zewnętrzną, której trzy szybki były pokryte kilkutygodniową warstewką kurzu, a jedna po prostu wybita. Słuchał wszystkiego, czym Lora ciskała w niego, każdego mściwego wyrzutu, i zaciskał szczęki oraz powieki. Drżał lekko. Serce wypełniła złość, ale przede wszystkim... ból. Jego głębokie, acz ciche westchnięcie było urywane. Kochał ją nad życie, nawet nie potrafił wyrazić słowami, jak bardzo, i właśnie dlatego wszelkie oszczerstwa bolały tak mocno, rozrywały duszę na strzępy, tak trudno było tego słuchać... Do tej pory nigdy nie wspomniała słowem o jego zmianach cielesnych, bo liczyła się dla niej prawdziwa, wykształcona w ogniu namiętności więź. Lecz upojne godziny, spływające im na bezkarnych pieszczotach, gdzie żadne nie zważało na porę dnia lub nocy, odbiły się na zdrowiu Lory. Plotka głosząca, iż wystarczy pocałunek maga, by zwykły człowiek posiadł zdolności magiczne, okazała się prawdą, choć krótkotrwałą. Seks pozwalał na dłuższe korzystanie z tych umiejętności, ale "zwykłe" ludzkie ciała nie są przystosowane do obecności większego stężenia eteru w organizmie i objawia się to powoli narastającym bólem oraz wewnętrznym wyniszczeniem. Los zadrwił z nich, odepchnął od siebie w imię wyższego dobra. Im byli dalej, tym więcej goryczy wypełniało lukę po miłości.
Już dłużej nie mógł udźwignąć nienawistnego spojrzenia ukochanej. Z dyskretnym prychnięciem rozpostarł ukształtowane w międzyczasie drugie skrzydło i skoczył w nocne niebo.
- Tak! Spieprzaj, niech cię diabli biorą, o ile w ogóle zechcą takie monstrum! Chuj z tobą...! - Wrzeszczała Lily za polimorfem, po którym pozostało jedynie echo wizgu towarzyszące uderzeniom skrzydeł. Odwróciła się na pięcie i, ścisnąwszy przedramiona, wciąż krzyczała, jednak bardziej próbowała przekonać samą siebie, niż jakichkolwiek przypadkowych słuchaczy. - Wcale cię nie potrzebuję!
* * *
- Szlag by to wszystko! - Ryknął Cahir, wyprężony do tyłu szczerzył obnażone w gniewie kły do widmowego zarysu księżyca, zasnutego postrzępionymi obłokami. - Mało ci?! Czego ty jeszcze ode mnie chcesz?! Czy choć raz w życiu nie mogę mieć tego, czego pragnę!? Mówią, że jesteś Miłością, ale z ciebie jest zwykła Arogancja!
Odpowiedziała mu cisza, co rozsierdziło go jeszcze bardziej. Z warkotem łupnął pięścią w drzewo. Wściekłość niemal rozsadzała mu umysł i serce. Jednak trudno rzec ku komu była skierowana - na Lorę za jej słowa, na Malgrana, gdyż sprowadzi pewne nieszczęście, czy też na samego siebie, za to, że nie może nic więcej zrobić, że brak mu chęci, by zapomnieć o Uśmiechu Fortuny i uciekać dalej na zachód. Wyrwał dłoń razem z kawałkiem kory i obejrzał zdarte knykcie. Kiedy emocje opadły wraz z pierwszą kroplą krwi, dotarło do niego, że tak naprawdę więcej zrobić się nie da - uświadomił Malgrana z czym przyjdzie im się mierzyć, Lora nic nie wie dla własnego bezpieczeństwa, dawno temu skradziony skarb, dargrima, została ukryta i zabezpieczona. Choć raz Eldar na coś się przyda.
Wtem coś się zmieniło. Przestały dochodzić do niego wszelkie dźwięki poza jednym, który szarżował z głębi umysłu niczym taran. Był to wwiercający się w mózg pisk. Rozsadzał bębenki w uszach, wbijał lodowate szpile i rozrywał na części najmniejszą myśl tak długo, aż nie pozostawało nic poza zezwierzęconymi ruchami ciała skręcającego się w katuszach. Szarpanie się na boki, wpijanie paznokci w głowę, dziki wrzask, skręcanie się wśród liści. Gdzieś tam w głębi umysłu znał źródło tego. Dawno, dawno temu, gdy Cahir nie przejawiał jeszcze skłonności do zmiany kształtu, ojciec pokazał mu sferę w Obserwatorium. Było to urządzenie, które pozwalało określić gdzie została użyta umiejętność dziedziczna, a żeby zadziałało wystarczyła odrobina krwi rozmazana na jej powierzchni. Ojciec nakazywał każdemu odprawiać ten specyficzny rycik "na wszelki wypadek". Teraz przyszedł po Cahira.
Już nie zwracał uwagi na pisk. Nie zwracał uwagi na nic. Nie myślał, ciało było jak nie jego. Częstotliwość dźwięku nie była przypadkowa. Dokładnie ją wybrano i dopracowano, by po osiągnięciu odpowiedniego natężenia przełamała granicę ludzkiego oporu - nie zabiła, lecz wprawiła w ograniczony czasowo stan wegetatywny. Leżał więc na ziemi, rybim wzrokiem zapatrzony w krzaki przed sobą. Nie miał kontroli nad tym, że cieknie mu z oczu i nosa, że ślina sączy się na poszycie. Od czasu do czasu szarpało nim zadławione kaszlnięcie.
Dwie ubrane w ciemność postacie stanęły nad zwierzyną. Jedna szturchnęła polimorfa butem, druga załadowała kuszę jakby pokrytą łuską czarnego smoka, identyczną do tej, którą Cahir krył w swym mieszkanku. Bladożółta, niby kryształowa strzałka świeciła pulsacyjnie. Mężczyzna opuścił broń, wycelował w leżącego i nacisnął spust.
Eldar podniósł łeb z łap i popatrzył w stronę puszczy. Obudził go dziwny, odległy huk. Na widok przymierającej łuny światła pokiwał przecząco i wrócił do snu. Uznał, że Cahir znowu szaleje z bogom-ducha-winnym człowiekiem, ale nie interesował się tym. W sumie to nie przepadał za nim na tyle, by w ogóle mogło go to zainteresować.
* * *
- Jestem Tivalto, a Ty... też jesteś zmiennokształtnym?
- Ślepyś czy głupi!
Tivalto zrobił smutną minę, ale już więcej się nie odezwał.
* * *
-...-yciągaj, bo się utopi!
W wodzie echo pracującego mechanizmu rozchodzi się inaczej. Jest przytłumione, przypomina dudnienie. Otworzył oczy, bo coś ciągnęło go ku górze, a jednocześnie popuszczało łańcucha, do którego przypięte były jego kostki.
-...-yje jeszcze? Bo jeśli zjebałeś to zadanie, to zajmiemy jego miejsce!
- Czekaj, nie widze!
Gdy tylko głowa znalazła się nad zgniłozieloną powierzchnią, łapczywie chwytał powietrze, a każdy kolejny haust okupiony był wypluciem chyba dwóch garści wody.
- Widzisz? Żyje. Na cholerę panikujesz. Ta ślicznotka nie pozwoli więźniowi ot tak zdechnąć, miałby za dobrze.
Cahir oparł głowę o podciągnięte do góry ramię, popatrując na mężczyznę z nienawiścią. Obsługiwane przez niego urządzenie miało bardzo prostą zasadę działania: w zależności czy kręcono kołem sterowym do siebie czy od siebie, więzień był zanurzany w wodzie bądź wyciągany. Polimorf z początku miotał się, walczył z łańcuchem krępującym mu nadgarstki i kostki, lecz szybko przekonał się, iż marnuje cenne powietrze na bezsensowne zmagania. Teraz życzył sobie, żeby ten skurwiel zajął jego miejsce.
* * *
Tivalto nie był złym współwięźniem. Nie próbował przedstawiać się jako gospodarza celi, a od czasu ich pierwszej rozmowy ni razu nie zapytał o świat zewnętrzny. Wręcz przeciwnie, był uprzejmy, układny, niemal potulny wobec tych, którzy czynili mu krzywdę. Doprowadzało to Cahira do pasji. Dla niego nie do pojęcia było kajać się przed tyranami, godzić się na systematyczne upadlanie, żyć od posiłku do posiłku, od Upuszczenia do Upuszczenia. Nienawistnie wpatrywał się w polimorfa, jak cmokał cicho i kciukiem gładził myszkę między uszkami, za co gryzoń próbował go w odwecie ugryźć. Pewnikiem zaplątała się tutaj całkiem przypadkiem. Tworzyli doprawdy żałosną parę...
Spojrzał w kierunku drzwi. Do środka weszło dwóch strażników.
- Jazda, kundle, żarcie przyszło.
Tivalto szybko schował myszkę za siebie, gdy strażnik stawiał koło niego tackę z manierką wody, kromką czerstwego chleba oraz kawałkiem wątpliwej świeżości pasztetu. Drągal zmarszczył brwi i wyciągnął rękę.
- Znasz zasady. Oddawaj gryzonia.
- Niech ma te mysz, co ci to szkodzi? Tobie ona na nic, a on grzeczny jest. Poza tym to lepsze towarzystwo niż ten tu, o. - Drugi strażnik wymownie skinął brodą w kierunku Cahira, który spiął się w sobie, ogon podwinął, wyszczerzył zęby i począł warczeć, niby wściekły pies. Żołdak wyciągnął przed siebie tackę i upuścił ją z premedytacją. - Ups, wyślizgnęła mi się.
Miseczka z wodą brzęknęła głośno, jej zawartość wylała się, a kawałek starej, nadgryzionej bułki potoczył się po klepisku i upadł w plamę wilgoci. Cahir nawet nie oderwał wzroku od mężczyzny, nie rzucił się jak... zwierze... by ratować cokolwiek zdatnego jeszcze do spożycia. Gdy zbrojni wyszli, siadł pod ścianą i ostentacyjnie odtrącił miseczkę ogonem tak mocno, iż huknęła o ścianę.
Tivalto przestał karmić myszkę resztkami posiłku. Obserwował ze współczuciem, jak Cahir układa się na szmacie i nakrywa skrzydłem. Na początku podziwiał jego siłę woli oraz tę fizyczną, gdyż bez obu tych przymiotów nie zdołałby przetrwać na wolności. Sądząc po ilości mutacji form również musiał mieć wiele. Jednak teraz ta nieugiętość jedynie sprowadzi na niego zgubę. Westchnął i odezwał się nieśmiało:
- Jeżeli będziesz zachowywał się jak zwierze, tak też będziesz traktowany.
- A co, może mam skończyć tak jak ty? Bez godności, za to z myszą, która nawet nie rozumie co się do niej mówi?
Tivalto spuścił wzrok na trzymane w pięści zwierzątko, przygnębiony dogłębnie.
* * *
Przyszli następnego dnia. Tivalto posłusznie podsunął strażnikowi tacę, na której dostał wczoraj posiłek, i uciekł w kąt. Cahir nie ruszył się nawet o milimetr, gdy żołdak stanął przed nim w rozkroku i zażądał przyniesienia naczyń.
- Sam se idź, aportuj miskę jak grzeczny pies. W końcu to twoja praca.
- Uważaj, kundlu, bo ta miska znowu może mi "przypadkiem" z rąk wypaść.
- ... jakby kogokolwiek obchodziło czego chce takie niskorodowodowe zero, które wyżej niż służba więzienna nie awansuje. - Splunął na ziemię, a strażnik zacisnął szczęki tak mocno, że widać było pracujące pod skórą mięśnie. Cahir wyraźnie trafił w czuły punkt.
- Póki ja daję ci żryć, będziesz robił co ci każę. - Błysnął śnieżnobiałymi zębami w aroganckim uśmiechu.
Cahir wyrwał do przodu, lecz pęta przystopowały go niecały metr od przeciwnika. Zmrużył oczy w bezsilnym gniewie.
- Przyjdzie taki dzień, że zetrę ci ten babski uśmiech z pyska.
- Rad bym to zobaczyć... - Prychnął.
Polimorf zacisnął pięści na taśmach, napiął je do granic możliwości i szarpnął ciałem. Z obrotu kopnął strażnika w twarz i huknął ogonem w szczękę. Mężczyzna poleciał do tyłu, gdzie skulił się zakrywając twarz. Towarzysz dopadł do niego i siłą odciągnął mu ręce od rozbitego nosa i ust. Krew lała się strumieniami. Poszkodowany z jękiem dotknął dziąseł. Z mieszanką niedowierzania i furii spojrzał na Cahira, który triumfalnie podniósł z ziemi wybity ząb, po czym pokazał go zbrojnym.
- Ty kuhwi...! Jhusz ja cy thaky ma-aton uszodze, sze bedzehsz bjagay o smie-yc! - Wystękał strażnik, odciągany przez kamrata w kierunku wyjścia.
- "Rad bym to zobaczyć..." - Parsknął polimorf, podrzucając ząb i zaciskając go w pięści.
Tivalto obserwował wszystko z najdalszego kąta celi. Niedowierzanie mieszało się w nim z pewną dozą podziwu oraz przerażenia. Cóż ten di Ardo zrobił! Bogowie, śmierć tylko kusi! Z myszką przyciśniętą do piersi niemal podpełzł do Cahira.
- Czy Ciebie rozum opuścił?! Maraton Cię zabije!
A on tylko spojrzał się jakoś tak dziwnie, bez złości, ale też bez zaangażowania.
- Wiesz co to "maraton"?
Tivalto zakołysał się lekko i nerwowo pogładził mysz kciukiem po pyszczku.
- N-Nie, ale... brzmi groźnie.
- A już myślałem, że choć raz miałeś jaja, by coś ze swoim życiem zrobić. - Rzucił z pogardą.
* * *
Taki cel miała ta tortura: zamęczyć ciało i umysł. Stał... nie wiadomo ile. Kilkanaście minut? Kilka godzin? Czy może cały dzień? Czas stracił swoje ramy, zmieniając się w gęstą masę białej ślepoty, cichego gulgotu żołądka, oraz rwących ciało skurczów. Jeszcze niedawno - a być może bardzo dawno? - ból mrowił w stopach, a mięśnie drżały ze zmęczenia. Teraz nie czuł już nic takiego. Piekącymi oczyma patrzył przed siebie. Do ogólnej słabości dołączyła senność, z którą walczył jak potrafił najlepiej. Porażka oznaczała śmierć... Parę razy zdarzyło mu się zwiesić głowę - wtedy budziło go uderzenie pałką w żebra bądź huk zaraz przy uchu. Wyrywany z otępienia, pozbawiony orientacji i nie do końca świadom własnej kondycji fizycznej mógł jedynie stać dalej.
Ciemność zapadła nagle. Chociaż mrugał, nie widział nic. Na ulotną chwilę ogarnęło go uczucie klaustrofobii. Docierały do niego jedynie przytłumione dźwięki. Jakieś kroki, podzwanianie, dziwny szelest. Swoisty opór, jaki do tej pory czuł na rozkrwawionej szyi ustąpił, a chłód posadzki był zbawienny. Oczy same mu się zamykały, lecz drzemka nie była mu pisana. Złapali go za ramiona, szarpnęli do pionu i kazali iść przed sobą. Nogi dziwnie się gięły, jakby należały do innej osoby. Zaprawdę nie dbał o to, gdzie go prowadzą...
Ta sala była względnie znajoma. Duże, kwadratowe kafle, którymi wyłożona była podłoga oraz ściany, tu i ówdzie znaczyły smugi zaschniętej krwi. Ustawili go niemal po środku, w niedużym zagłębieniu przypominającym bardzo dużą i niezwykle płaską miskę zatopioną w podłodze. Żelazne kajdany zatrzaśnięto mu na nadgarstkach i za ramiona podwieszono do sufitu. Podniósł głowę, kiedy wyczuł czyjś obecność, lecz jedyne co zobaczył, to rozmazane kontury jakieś ciemnowłosej postaci. Była blisko, więc kłapnął zębami, zaś w ramach nagrody dostał cios pięścią w brzuch. Przez chwilę nie mógł złapać oddechu. Później... był już tylko ból i głośne trzaskanie. Pierwsze smagnięcie batem nie było tak uciążliwe, gdyż większa część uderzenia przeniosła się na kurtę polimorfa. Lecz z czasem materiał zaczął puszczać, odsłaniając skórę. Najpierw pojawiał się ból samego ciosu, później promieniował ból rozcinanego ciała, czuł ciepło spływającej krwi. Cahir raz za razem zaciskał pięści i zęby oraz napinał się. Trwało to, wydawać by się mogło, w nieskończoność, okrutna przeplatanka ku czyjeś uciesze. Trzask!-ból-ciepło, trzask!-ból-ciepło. Wlepiał półprzytomny wzrok w zarys osoby przy drzwiach. Nie krzyknął ni razu...
Chłód wilgotnej posadzki był niemal błogosławieństwem. Kiedy w końcu otwarto kajdany, polimorf padł w kałużę własnej krwi. Nieporadnie podniósł się do klęku, cichutko stęknął przy nieostrożnym ruchu ręką. Przeszedł kawałeczek. Wtem ktoś przybił go do podłogi końcem jakiegoś drągu, prawie poszerzając jedną z licznych ran. Warknął urywanie z bólu, jeden ze strażników wykręcił mu ramiona do tyłu i skuł na nowo.
To pomieszczenie było mu już znane - wielki basen ze skalnym występem, na którym stał mechanizm kontrolujący machinę podtapiającą. Nie stawiał większego oporu przy mocowaniu do machiny, lecz szarpnął się w czasie zanurzania, gdy lodowata woda poczęła ślizgać się po skórze i zagłębiać w zaognione rany. Szczerzył zęby i zaciskał pięści, próbując zabić w sobie jęk... Do rytmu pracy machiny można się dostosować, chociaż czasem przychodziło to ciężko. Kluczem do przeżycia było zachowanie przytomności umysłu. Szamotanina oznaczała utratę powietrza, a przez to uduszenie. Zaśnięcie - połknięcie wody i utopienie. Bolesne dreszcze wstrząsały nim za każdym razem, gdy wykonał jakikolwiek ruch. Zamknął powieki, usta zacisnął aż zbierały i począł w duchu odliczać od dwóch tysięcy w dół co dziewięć cyfr. Ospałość na dobre zagościła w jego umyśle i tylko tak mógł się uratować...
Chwila uwolnienia była jak marzenie z lat dziecięcych, które w końcu się ziściło. Ledwo legł na twardym podłożu, już związano mu ręce tymi przeklętymi taśmami, ale nie dbał o to. Liczyły się tylko hausty dusznego powietrza oraz wypluwanie wody. Szturchnięto go w żebra pałką na znak, że ma wstać. Zakołysał się i podniósł dopiero przy drugiej próbie. Powolutku spróbował się wyprostować, syknął cichutko. Naraz na szyję opadła mu pętla, którą ktoś zmyślnie przymocował do długiej tyczki. Cahir, ku swej zgrozie i zaskoczeniu, na jej końcu ujrzał strażnika, któremu wcześniej wybił ząb. Teraz mężczyzna uśmiechnął się jadowicie, ukazując dziurę po górnej jedynce oraz kilka przerw po ukruszonych zębach. Pchnął kij, zmuszając Cahira do cofania się, aż ten stracił grunt pod nogami i wpadł do wody. Drąg ciągnął go w dół. Wraz z uderzeniem o dno zbiornika, ból eksplodował w pociętych plecach, a z gardła wyrwał się niemy krzyk. Okazałe bańki cennego powietrza pomknęły ku powierzchni. Złapał tyczkę i co sił próbował ją odsunąć, by poluźnić pętlę. Ale ona dociskała coraz mocniej, coraz bardziej wbijała się w gardło. Uderzał w nią nogami, ogonem w płonnej nadziei, że pęknie. Nie pękła, jedynie mąciła ledwo widoczną plamkę światła daleko w górze.
- Czyś ty oszalał?!
- Sęby mi srujnował!
- Zaraz ja je zrujnuję do reszty! Spierdalaj! - Strażnik brutalnie odepchnął "kolegę" i zaczął gorączkowo wybierać tyczkę, na końcu której czuł tylko opór, brak współpracy.
Obudził się gdzieś indziej. Odkaszlnął i wypluł trochę wody. Potrząsnął nieznacznie głową, czego szybko pożałował. Myślał, że ból rozsadzi mu czaszkę. Chciał ścisnąć skronie, ale coś go zatrzymało. Obejrzał się. Przywiązali go do słupka. Usiadł prosto w tym samym momencie, gdy do pomieszczenia ktoś wszedł. Tym razem była to kobieta. Wydawała się wysoka, jednak szybko wydało się, iż to przez obcasy, którymi głośno stukała. Mocno kołysała biodrami w zdradliwej imitacji pożądania. Ubrana była dość dziwnie, jak na kogoś pracującego w sektorze więziennym. Zamiast zbroi miała na sobie czarne spodnie z niskim stanem, biust chronił pas czarnego materiału, na drobnych dłoniach rękawice z metalowymi pazurami. U pasa nosiła krótki bat, na szyi rzemyki. Buzię miałaby całkiem urodziwą, gdyby nie ciemna pomada, mocny makijaż oraz dziwacznie spięte, czarne włosy o fioletowych refleksach. Kiedy się zbliżała, Cahir warczał cicho, może odrobinę niemrawo. Sprawiała wrażenie zadowolonej. Wyszarpnęła bat i za jego pomocą uniosła podbródek polimorfa.
- Całkiem ładniusi jesteś. Troszku zmarnowany, ale... - Z parsknięciem wyrwał się. - Iskierkę też masz, jak widzę. Podobasz mi się.
- A ty mi w ogóle.
Obeszła go dookoła, udawała dotkniętą.
- Takie rzeczy mówić kobiecie! - Chwilę później uśmiechnęła się diabolicznie. - Przystojny, zadziorny, wygadany... Dlaczego nie trafiliśmy na siebie wcześniej? Byłoby nam razem tak dobrze!
Cahir w miarę możliwości cofnął się i spojrzał z mieszanką zdziwienia i obrzydzenia na kobietę. Próbował ją obserwować, kiedy obchodziła go dookoła. "Wyskoczyła" z boku, wpatrując się w więźnia z obłąkana iskierką w śliwkowych oczach.
- Ale nie wszystko stracone! Wciąż możemy się zabawić...
Wraz z ostatnim wymruczanym słodko słowem położyła dłoń na brzuchu polimorfa. Ból rozszedł się po ciele w formie sieci, która wnikała równie rozlegle, co głęboko. Szarpnięty prądem wygiął się na tyle na ile pozwalały pęta i wydarł się z całych sił. Potem... ona się śmiała, a on spozierał na nią spode łba i chwytał rozedrgany oddech.
Błyskawica, umowny piąty żywioł i unikatowy element, jakim może charakteryzować się energia magiczna. Tu nie chodzi o zaklęcia, którymi byle dureń może miotać - magowie ze Stakedy nawet nie dopuszczali takiego postępowania. Odkryli metodę pozwalającą określić żywioł własnej energii magicznej i tylko w takich czarach się specjalizowali, niektóre doprowadzając niemal do perfekcji. Wciąż jednak użytkownik błyskawic uchodził za coś rzadkiego, a przez to cennego, bo błyskawica nie ma "naturalnego przeciwieństwa". Ojciec znalazł jednego i nakłonił do współpracy? I nikt tego nie zauważył?
Co chwila dotykała go w najróżniejsze miejsca i bawiła się przy tym doskonale. Pod pretekstem masażu rozluźniającego ramion, podczas którego szarpało nim na wszystkie strony, zadała niewygodne pytanie.
- Podobam ci się?
Puściła go i przykucnęła między jego nogami. Podniósł głowę, popatrzył ze zmęczeniem... zaprzeczył.
- Oj, nie ładnie kłamać.
Złapała Cahira za szczękę i wpiła się ustami w jego usta. Nie wiedział, co było gorsze - pocałunek czy prąd na twarzy. Resztkami sił wyrwał się i splunął na podłogę. Kobieta wyraźnie poczuła się urażona.
- Przestajesz mi się podobać, kochany. Sprawdźmy co twoje serduszko mi powie.
Zdjęła rękawiczkę i wbiła czarne paznokcie w pierś polimorfa. Sesja była dłuższa, natężenie energii znacznie większe. Krzyczał, jak nigdy dotąd. Nagle zeszło z niego powietrze. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w swoje uda, chociaż nie do końca rejestrował ich widok. Pole widzenia zaczynało się ściemniać. Gdzieś z otoczenia doszło go echo słów.
- Wiedziałeś, że przy odrobinie chęci i wyczucia można zatrzymać zdrowe ludzkie serce? Można je też ruszyć na nowo...
Tak też uczyniła. Nim iskierka Cahira zgasła, serce znów zaczęło kołatać mu się w piersi, bardziej niż kiedykolwiek. Głośno złapał powietrze, aż płuca go zabolały. Nie do końca był świadom tego, co się z nim obecnie dzieje.
- Widzisz? Niee, chyba nie widzisz...
Kilkukrotnie powtarzała proces, za każdym razem nieznacznie wydłużając czas wegetacji. Wymierzanie "kary" wyraźnie ją bawiło.
Kiedy przyszedł strażnik, czarodziejka akurat nakładała rękawicę z powrotem. Żołdak spojrzał na więźnia. Siedział z głową odrzuconą do tyłu, świecił przekrwionymi białkami oczu, a z kącika szeroko rozwartych ust ciekła mu stróżka śliny.
- Chyba nic z niego już nie będzie.
- Dzisiaj na pewno nie. - Zawyrokowała zaraz po tym, jak strzeliła Cahira pejczem w policzek, zostawiając lekko krwawiące otarcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz