http://margaritafelis.deviantart.com/ |
- Szewc bez butów chodzi...
Ruda westchnęła z boleścią, gdy wróciła późnym popołudniem do swojej kwatery. Jej oczom ukazało się niepościelone łóżko, nieposkładane pranie, brudna i pusta miska Murphy'ego, pokryte kurzem biurko, na którym stało parę doniczek. W jednej z nich uschła roślinka. Kiedy je ostatnio podlewała? Dwa dni temu? A może to były dwa tygodnie...? Smutny obrazek szarej rzeczywistości, która ostatnimi czasy zdecydowanie ją przerastała. Chciała odpocząć po skończonym dniu pracy, ale nic z tego. Dłużej nie mogła żyć w tym syfie... Postąpiła parę kroków w kierunku szafy i uchyliła drzwiczki. Przesunęła ręką po wielokolorowych kreacjach z jedwabiu, satyny, atłasu. Kiedy ostatni raz włożyła na siebie coś ładniejszego? Ach, tak, od kiedy... Na bogów, co się z nią stało? Co on... z nią zrobił? Zerknęła w kierunku toaletki, zastawionej różnorakimi flakonikami. Większość z nich pokryta była warstwą kurzu, tak samo jak kasetki z biżuterią. Bez werwy zabrała się do sprzątania. Są tego jakieś plusy, pomyślała. Przynajmniej nie będzie miała czasu, by znów wracać do wspomnień o...
...Nim. Był na wyciągnięcie ręki. Ale ona nie miała skrzydeł, a bała się skoczyć nad przepaścią. Ha! Bała się. Więc nie mogła z nim być. On to ryzyko, balansowanie na krawędzi, drażnienie lwa przez lichy płot. Nie miała dość odwagi. Zawiodła... Zawiodła Cahira di Ardo, a to mogło oznaczać tylko jedno... W chwili, gdy rzucił czar, posłał w jej stronę deszcz ognia, poczuła w kąciku ust swoją słoną łzę.
Zbudziła się i drgnęła, gdy deszcz ognia zmienił się w deszcz puszystych kociaków.
- Co za absurdalny sen! - szepnęła do siebie z niedowierzaniem, otarłszy z twarzy łzy, które najwidoczniej pojawiły się nie tylko w sennym majaku. - Kiedy w ogóle się położyłam...? - przekrzywiła głowę na bok i zmarszczyła brwi. Na łóżku, na sąsiedniej poduszce siedział Murphy i wlepiał w nią te swoje wielkie, zielone ślepia. Z niejasnych dla niej powodów poczuła się dziwnie nieswojo. - No i co się gapisz?
Kocur w odpowiedzi miauknął, po czym stracił zainteresowanie Lorą i zeskoczył z łóżka. Następnie niespiesznie podążył w kierunku biurka, niezgrabnie wskoczył na taboret stojący nieopodal, a dopiero potem na stół. Obwąchał roślinkę w trzeciej doniczce od lewej i począł odgryzać listki. Zanim Ruda zdążyła go przegonić, złapał zębami dwa z nich i czym prędzej wybiegł z pokoju swojej przybranej właścicielki. Dziewczyna klapnęła na stołek i zamyśliła się.
Nie od dziś wiedziała, że Murphy nie należy do najzwyczajniejszych kotów na świecie. To stało się oczywiste już na początku jej pobytu w Uśmiechu. Pierwszą oznaką, jaka w przedbiegach wykluczyła go z grona zwykłych domowych dachowców, był jego koncert gry na gitarze. Wywijał jak trzeba ku uciesze gawiedzi, podczas gdy ona zbierała gębę z podłogi. Drugą - fakt, iż futrzak jest wręcz koneserem pewnego likieru na bazie mleka, którego często się domaga. I to nie byle jakiego likieru. Handlarz dostarczający Igneus Lacte - bo tak się nazywał trunek, inkasował za butelkę z charakterystycznym grawerunkiem krowiego łba dziesięć srebrniaków, co zaliczało ów alkohol do towarów luksusowych nawet w Medarze, a co dopiero na wsi zabitej dechami, w której znajdowała się tawerna. Warto również nadmienić, że kocur gardził wszelkimi zamiennikami i stawał się nadzwyczaj nieznośny, gdy nie dostawał chociaż kieliszeczka likieru dziennie. W sumie to się nie dziwiła Santorinowi, że zaczął wydzielać kotu limit spożycia dziennego, inaczej szybko by zbankrutował... Lora systematycznie dorzucała się do tej inwestycji w nałóg rudzielca, co nieco uspokoiło wampira. Pewnego razu zapytała szefa, dlaczego go trzyma pod dachem skoro jest taki kosztowny w utrzymaniu. Powiedział jej wtedy, że raz jedyny pogonił kocura. Miarka się przebrała, gdy skorzystał z chwili nieuwagi i zeżarł pół galantej porcji świeżej wieprzowiny, która miała być gwiazdą wieczoru wśród dań dla klienteli. Rudzielec gdzieś przepadł na parę dni i wtedy w tawernie zaczęło być... dziwnie. W kółko coś było nie tak. Nagle z półek zaczęły spadać szklanki, świeczki nie chciały się palić i gasły co chwilę, a tu ktoś się pośliznął i złamał nogę, a tu komuś mysz wlazła do łóżka, jeszcze innemu ptak nasrał centralnie na łeb tuż przed wejściem do karczmy. Niby bzdury, ale atmosfera z dnia na dzień wyraźnie się psuła... A to nie sprzyjało interesom. I choć Santorin nie wierzył w gusła i zabobony, ciężko mu było uwierzyć w tak znaczący zbieg okoliczności, zwłaszcza, że jak Murphy pojawił się któregoś dnia w oknie i wampir zdecydował się dać mu jeszcze jedną szansę, wszystko wróciło do normy... Uznał więc, że jednak lepiej trzymać kocura blisko Uśmiechu. Lora zaobserwowała jeszcze parę innych dziwnych zachowań u kota, mianowicie to, że nadzwyczaj lgnął do Cahira i niej samej, zwłaszcza po nauce magii albo fakt, że bardzo dużo rozumiał, co się do niego mówi, ale to już nie były cechy aż tak podejrzane. W końcu nie raz nie dwa słyszała od motłochu, że koty to diabelskie stworzenia i do wiedźm lgną, a jeszcze do tego nadzwyczaj kumate i trzeba mieć sen czujny, gdy się jednego z nich trzyma pod strzechą... Może w tej "mądrości" ludowej było ziarnko prawdy?
Mimo tych wszystkich dziwności, uwielbiała Murphy'ego, był jej pupilkiem. Starała się o niego dbać najlepiej, jak umiała, choć ostatnimi czasy ciężko jej było ogarnąć samą siebie, a co dopiero rudzielca. Miała przez to wyrzuty sumienia... Nigdy dotąd nie poczuła się źle w jego obecności, wręcz przeciwnie, te jego osobliwe zachowania prędzej przyprawiały ją o wybuchy śmiechu, niż o zmartwienia.
Aż do dziś...
- Ty gówniaro! Ty mała niewdzięczna wywłoko!!! Teraz do mnie przychodzisz?! Teraz, kiedy się pieniążki skończyły, taaak?! A te dziwolągi, które ostatnimi czasy sobie tak umiłowałaś, nie chcą Ci pomóc?! No i cóż się tak na mnie patrzysz? Wszystko wiem, a jakże!!! Coś Ty myślała, że przed matką wszystko ukryjesz?! Oj już ja Ci przypomnę, córeczko, jak pas po dupie ciągnie, jak się dobrze przyłoży!!!
Matka darła się na nią wniebogłosy, żywo gestykulując, chyba w samej Galateyi ją słyszeli. Pracownice burdelu pochowały się po kątach, ciesząc się po cichu, że to nie one zbierają opierdol od Yvette. A ona po prostu stała jak słup soli z opuszczoną głową. Milczała. Jęknęła cicho w bolesnym proteście, gdy matka złapała ją za włosy i pociągnęła za sobą w głąb małego pałacyku. Faktycznie miała zamiar ją sprać. Wyjęła z szuflady szeroki skórzany pas i przełożyła ją przez kolano zupełnie tak, jak miała w zwyczaju jeszcze te 5, 10 lat temu.
Zbudziła się i drgnęła, gdy pas zmienił się w żarówiasto różowego węża, który upierdolił matkę w rękę i pogonił w diabły, zanim zdążyła zrobić jej cokolwiek.
W pierwszej chwili miała ochotę się roześmiać, bo zabawna wizja przerażonej matki, karykaturalnie stukającej obcasami w ucieczce przed gadem cały czas widniała jej w głowie. Mina jej zrzedła, jak zobaczyła rudego kota, siedzącego na poduszce obok i wlepiającego w nią te swoje soczystozielone gały. Zbieg okoliczności? Poczuła w dole brzucha nieprzyjemne ukłucie, takie, jakie czuła nie raz przed lekcjami z kaligrafii, które prowadził bardzo surowy i nieprzyjemny belfer.
- Murphy... Boję się. - futrzak się jednak za mocno tym wyznaniem nie przejął i zrobił to samo, co poprzedniego dnia - opuścił dotychczasowe legowisko, wskoczył na biurko i począł obgryzać roślinkę. Jak tylko zczaił, że Lora wstaje z łóżka, złapał to, co zdążył zerwać i czmychnął z pokoju. Ruda zrobiła zaciętą minę i cicho, na palcach, podążyła za cwaniakiem. Miała zamiar się dowiedzieć, co robi z listkami Daridei, z których robiła silne przeciwbólowe. Jeszcze tego brakuje, by kot zaczął ćpać...
Na szczęście w tawernie było wyjątkowo gwarno jak na tę porę dnia i hałas niosący się z dołu zamaskował dźwięk jej kroków. Murphy zdawał się niczego nie podejrzewać i leniwym truchcikiem podążał w głąb części mieszkalnej Uśmiechu. Śledztwo szybko wykazało, że kocur niósł listki do komnaty Santorina. Dziewczyna nie mogła powstrzymać ciekawości, po co wampirowi jej roślinka. Nie mógł jej najzwyczajniej o nią poprosić? Przecież by mu użyczyła swoich zapasów. Zwłaszcza, że ostatnimi czasy podobno źle się czuł. Fakt, ostatnio nie schodził wcale na dół, a ten przykurcz Hefan niweczył większość prób odwiedzenia go, bo niby ma mieć spokój, że nie domaga, że on tu teraz rządzi i inne tego typu farmazony. Ale żeby się tak kotem wysługiwać? Ciekawa była, jak w ogóle wampir zmusił Murphy'ego do współpracy... Raz kozie śmierć, pomyślała i ostrożnie stawiając kroki podążyła w stronę dębowych drzwi.
Były otwarte, chciała coś podejrzeć, ale kąt uchylenia pozwalał jej widzieć tylko kant łóżka i kawałek komody. W końcu zebrała się na odwagę i pchnęła odrzwia. Santorin faktycznie leżał w łóżku i był przerażająco blady, wręcz biały, przykryty puchową kołdrą po samą szyję. Przeraziła się i zakryła usta ręką. Wyglądał naprawdę źle... Gdy zdołała oderwać od niego wzrok, zobaczyła Murphy'ego siedzącego na stole blisko łóżka, tuż obok kubka z parującą zawartością. Zajrzała doń i rozdziawiła usta ze zdumienia.
- Skąd wiesz, że listki Daridei można też parzyć? Co prawda nie mają wtedy tak silnego działania, jak w postaci proszku, ale nadal... Nigdy tego nie robiłam w Uśmiechu! - nie doczekała się jednak odpowiedzi, kot tylko się w nią wgapiał. I kiwał leciutko końcówką ogona na boki. - Murphy, to przestaje być śmieszne. Od kiedy opiekujesz się Santorinem? Jak jeszcze się okaże, że mieszasz mi w głowie... Kim Ty tak właściwie jesteś?! Albo czym?! Żądam wyjaśnień! Teraz!
Zaczęła się cofać, kiedy zobaczyła, że kocie ślepia zajarzyły się złotym, nadnaturalnym blaskiem. Zatrzymała się z głuchym tąpnięciem na ścianie, położyła na niej dłonie, jakby chciała ją przesunąć.
- Chyba mam zwidy... Za dużo palę tego świństwa... Murphy, litości, już nie będę!
Na nic zdały się jej obietnice i błagania, gdyż kot zeskoczył ze stołu i postąpił krok naprzód, siejąc w niej jeszcze większy strach. Jego sylwetka pokryła się srebrzystą mgiełką, w końcu zatarły się jego kontury. Widziała tylko te złote, bezdenne tęczówki... Zamrugała szybko oczami, próbując za wszelką cenę nie zemdleć. Tajemnicza mgła rozrastała się, na boki i ku górze, aż w końcu rozstąpiła się błyskawicznie jak za sprawą zaklęcia, ukazując wyższe od niej o głowę stworzenie, mieniące się tysiącami kolorów, na myśl przywodzące dalekiego, egzotycznego kuzyna Eldara skrzyżowanego z lwem.
- Jestem Yuudai, Ten, Który Strzeże. Ale możesz mi mówić Murphy, jak dotychczas. To bardzo ładne imię.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, osunęła się po ścianie i zemdlała.
http://akreon.deviantart.com/ |
[Cześć! To był bardzo spontanicznie napisany post :) Zachęcam do kontynuowania akcji w komentarzach. Murphy'ego podpinam pod konto Lory (raczej to będzie postać epizodyczna w... obecnej postaci, jak zmienią się plany to zrobię mu porządną kartę itp), więc jak ktoś będzie chciał się z nim kontaktować, niech wbija pod kartę Lory. Sama też w komentarzach wyjaśnię parę spraw. Tylko proszę o cierpliwość, mam napięty grafik i będę trochę rzadziej odpisywać. Enjoy.]
*Drakonauci bez większego wysiłku wynajdują ustrojstwa, o jakich inne, znacznie bardziej zacofane technologicznie cywilizacje mogą tylko pomarzyć. W pewnych kręgach istnieje coś na podobieństwo rywalizacji opatrzonej słodkim tytułem "Wynalazłem coś lepszego niż ty!". Niefortunnie, żaden z tych smoczych ludzi albo ludzi-smoków, nikomu jeszcze nie udało się ich określić jednoznacznie, nie wpadł na pomysł, by stworzyć swego rodzaju fundusz zdrowotny. Co prawda istnieje niepisana zasada, że jeżeli pracownik Drakonauty ulegnie wypadkowi, ten ma obowiązek mu to wynagrodzić - "doprowadzić do stanu używalności", jak to ładnie określają - i najczęściej są to protezy. Nie ma mowy o drewnianym kołku zamiast nogi, który tak naprawdę był niegdyś nogą od stołu albo krzesła. Są to twory głównie z metalu, szczegółowo odwzorowane, więc jeśli ma zastępować dłoń to jak dłoń będzie wyglądać. Kobieca, męska, zadbana, zniszczona, bez palca - do wyboru, do koloru. Ludności spoza Halldery często wydaje się, iż protezy są mechaniczne, "poruszają się zgodnie z wolą posiadacza", a to nie prawda. Rdzenie przytwierdzone są bezpośrednio do kości, zaś pod elegancką obudową kryje się pajęczyna drucików i sznureczków, które poruszają całą konstrukcją, wystarczy napięcie odpowiedniego mięśnia. Takież eksperymenty są na castanach możliwe, gdyż w jakieś dziesiątej części są ze smokami spokrewnieni, przez co ich kości są mocniejsze, grubsze, a masa mięśniowa większa. Mnogość Drakonautów otwarcie twierdzi, iż nie podejmą się... instalacji... protezy na przedstawicielach innych ras właśnie z powodu braku biologicznych predyspozycji. No właśnie, zdrowie fizyczne można jako tako odtworzyć... a co ze zdrowiem psychicznym?*
OdpowiedzUsuń* "Matko Nauko! Bogowie! Zwariuję!" - jojczył w myślach Diter, gdy spanikowany leżał plackiem na ziemi i krył się za łóżkiem Santorina Vegi. Jeżeli połączyć tendencje do hipochondrii oraz dyskomfort przebywania na ziemi, otrzymać można mieszankę, pod wpływem której byle bzdet to katastrofa. Najpierw karmienie trupa, potem codzienne wizyty kota, a teraz na dodatek przyszła jakaś dziewka... przecież to nie miało być tak! Nikt miał nie wiedzieć o obecności castana na terenie tawerny, Nissare obiecała! Diderot niemalże podskoczył na leżąco, kiedy kobieta zaczęła zadawać pytania podniesionym głosem. Strach go obleciał, gapił się tępo przed siebie i pragnął zmienić się w płyn i wsiąknąć w kosztowny dywan. Myślał, że mówi do niego. Najwyraźniej się pomylił, bo coś zawibrowało w powietrzu, po czym rozległ się charakterystyczny głuchy odgłos opadającego ciała. Diter niemal wbił twarz w podłogę, by spod łóżka zerknąć co się stało. Siedziała pod ścianą, chyba zemdlała. Nikt miał nie wiedzieć o jego obecności, ale... godzi się tak młodą dziewkę zostawić? Powolutku podniósł się do kucek, znad nóg Santorina konspiracyjnie obadał pokój wzrokiem. Czysto. Pochylony, bokiem podszedł do Lory w pokracznej imitacji podkradania się. Przycupnął koło jej nóg, popatrywał chwilę.* Emm... Halo? Słyszysz mnie? *Delikatnie poklepał Rudą po policzku lodowatą, metalową dłonią. Widok Ditera, dziwacznego humanoida, musiał być dla niej nie mniej stresujący co widok Yuudai'a. Tak czy owak, castan wrzasnął niemal w tym samym momencie i klapnął tyłek. Pojedynek wylęknionych spojrzeń przerwał rumor na schodach. Nissare wparowała do pokoju, zła jak trzy diabły wzięte do kupy.* Co tu się wyprawia?! Diter! Miałeś siedzieć cicho, jakby cię tu nie było! *Diderot wydał z siebie serię nijakich dźwięków sugerujących, że chce się jakoś usprawiedliwić, lecz smoczyca przerwała mu ruchem ręki. Bardziej interesowała ją Lora zapatrzona w pustą przestrzeń pokoju.* Lora? Loooraaa... Nic tam nie ma. *Za wiele to nie dało. Drakonautka jeszcze raz omiotła wzrokiem pusty kąt. Chyba chodziło o coś innego...* Diter, widzisz coś? *Mężczyzna z krótkim "Yyee?" usiadł prosto, karnie, po czym po wysłuchaniu treści zadania sięgnął do osobliwego, czarnego szkiełka na druciku, tuż przy oku i palcem pociągnął w dół maleńki bolec. Soczewka podniosła się do góry, ujawniając inną, czerwoną. Nic, następna była zielona. Dopiero przy ostatniej, głęboko niebieskiej Diderot gwizdnął krótko.* Nom, mamy jakby... ducha - magiczny w każdym razie, skoro go szefowa nie widzi. Mniej więcej wielkości konia, kudłate, rogate, trzy gałki oczne. Trochę jak ten co go szefowa w miechu trzyma na pokładzie magazynowym. *Nissare przejechała dłonią po twarzy, burcząc zrezygnowane "No ładnie..."*
Usuń